O ile mi wiadomo, wielu z Was (swoją drogą – ile to jest wiele spośród k. 17 osób?) najbardziej w okresie mej bezczynności pisalniczej brakowało miksów. Dlatego też zacząłem od miksiora – co prawda malutkiego, ale na początek dobre i to. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że niektórzy (czyli k. 6 osób) znacznie bardziej czekają na test, tradycyjnie już ze szczególnym uwzględnieniem zdatności do transportu sprzętu basowego. A cóż – poza Cegłą – może lepiej nadawać się do takich celów, niż wielkie, kanciaste amerykańskie żelazo?
A takim właśnie żelazem jest GMC Yukon pierwszej generacji.

GMC Yukon – co zacz
Yukon został zaprezentowany po raz pierwszy w czasach, gdy była pani premier rzucała kamieniami w dinozaury, zaś ludzie, którzy wtedy chodzili do podstawówek (w tym ja), dziś na wixapol mówią „jakaś skakanina dla gówniażerii”, by po chwili uskarżać się na ból kręgosłupa. Konkretnie zaś w 1990 roku.
I… w sumie to widać.

Sylwetka Yukona od razu zdradza pochodzenie i wiek tego wozu. Amerykańskie SUVy z czasów, gdy określenie SUV jeszcze nie zdążyło wydostać się z czeluści okrężnic korporacyjnych marketingowców, są niezwykle charakterystyczne: pozaokrąglane na rogach mastodonty złożone z dwóch z grubsza prostopadłościennych pudeł, spoczywające na kołach obutych w wielkie, baloniaste opony.
Wrażenia wizualne pociągają za sobą domysły natury technicznej: wielka jak teksański stek buda na pewno oparta jest na ramie o masie pozwalającej na posiadanie własnego pola grawitacyjnego, całość natomiast musi być napędzana v-ósemką o pojemności ok. pięciu silników współczesnych europejskich kompaktów i mocy dwóch. I, rzecz jasna, tak jest również w tym przypadku.
Czy stereotypowo amerykańskie jest zatem również wnętrze?
No jacha.

GMC Yukon – jak się w tym siedzi
Otóż… wygodnie. Bardzo.
Obite grubą, mięsistą skórą fotele są mięciutkie jak pianki opalane przez skautów nad ogniskiem i wystarczająco obszerne by pomieścić ukształtowany mcdonaldową dietą zad. Miejsca zarówno z przodu jak i z tyłu wystarczy, by mogli się tam rozsiąść zawodnicy NBA, zaś widoczność pozwala na bezproblemowe doglądanie stada bawołów.
Rzecz jasna nie mogło tu zabraknąć sybarycko-amerykańskiego wyposażenia. Fotele można ustawiać przy pomocy elektrycznych silniczków (sterowanych wyjątkowo malutkimi, trudnymi do znalezienia guziczkami), elektryka, rzecz jasna, opuszcza i podnosi wszystkie szyby, zaś przed skwarem prerii chroni wyjątkowo wydajna klima. Dziś to niby standard w tej klasie, pamiętajmy jednak, że Yukon został zaprezentowany w 1990 roku, zaś granatowy egzemplarz wyjechał z fabryki w Janesville 7 lat później. Szacun.
Niestety, dużo mniejszy szacun należy się za jakość wykończenia wnętrza. Absolutna olewka Jankesów w temacie tworzyw używanych np. do wytworzenia deski rozdzielczej jest dla nas, Europejczyków, równie szokująca, co stężenie hormonów w ichniejszych kurczakach. Określenie „przetworzone kubki po jogurtach” nie smyra nawet powierzchownie tematu badziewności plastików otaczających kierowcę i pasażerów Yukona. Podejrzewam, że zostałyby one odrzucone przez dział kontroli jakości w fabryce ZAZ. I to bez względu na wolumen spożytego uprzednio samogonu.
Na szczęście pasażerowie przedziału towarowego nie mają tu na co narzekać. I to nie tylko dlatego, że zazwyczaj nie są wyposażeni w organ mowy.
GMC Yukon – czy można tym wozić bas

Można. Niejeden. I nie dwa. I podejrzewam, że nie piętnaście.
Do bagażnika, który należałoby tu raczej nazwać Sezamem, można dostać się wygodnie otwierając dwuskrzydłowe odrzwia, a następnie… dałoby się wejść do środka, urządzić skromne, przytulne mieszkanko i dość komfortowo pójść spać. Ilość miejsca w kufrze sprawia, że bez większych bólów dałoby się tu przewieźć sprzęt całego zespołu – a i sam zespół zmieściłby się bez problemu, gdyż składanie dzielonego oparcia tylnej kanapy raczej nie byłoby potrzebne.
Tylko nie należy sadzać bębniarza z przodu. Niebezpieczeństwo, że uzna tworzywo deski rozdzielczej za wafel ryżowy i bezceremonialnie poczęstuje się kawałkiem, rozsiewając okruszki na dywaniku, jest zbyt wysokie.
GMC Yukon – czy da się tym jeździć
Zacznijmy od kwestii podstawowej w zakresie zdatności do przemieszczania się, czyli silnika. A ten… jest. Oj, jest. Choć w tym przypadku niełatwo go znaleźć.

Pod gigantyczną maską Yukona jest tyle miejsca, że potężne V8 o klasycznej dla wyrobów General Malfunctions pojemności 5,7 litra zwyczajnie tam ginie, przykryte znacznymi ilościami wszelakiego osprzętu. Może dlatego w Stanach mówi się na to „small block” – w porównaniu do dostępnego tu miejsca rzeczywiście jest raczej small.
Small – przynajmniej jak na tę pojemność – jest również koniomoc, czyli horsepower. 255 KM z ośmiu cylindrów, którym brakuje ledwie małego motocykla do sześciu litrów? Bez szału. Z drugiej strony – dzięki niewielkiemu wysileniu mamy tu zapas trwałości, a i momentu obrotowego nie brakuje.
Przekręcenie maciupkiego kluczyka w stacyjce, prawilnie umieszczona przy kierownicy dźwignia 4-biegowego automatu na D – i można jechać.
Pierwsze wrażenie jest… nieco dziwne. W Yukonie jest zaskakująco cicho. Materiałowa tragedia, która otacza nas ze wszystkich stron, sugerowałaby raczej puszkę rezonansową, a tu… nic. Jest to w sumie dość rozczarowujące, gdyż amerykańska v-ósemka o krzyżowych wykorbieniach wału ma spory potencjał do dostarczania orgazmów przez trąbkę Eustachiusza, jednak tu ledwie szumi. Bardzo przyjemnie, oczywiście – szczególnie w momencie odpalania silnika, gdy słychać stłumione ryknięcie – jednak ewidentnie brzmienie zostało tu poświęcone na rzecz spokoju i relaksu.
I tak właśnie jeździ Yukon: spokojnie i relaksująco.
Zawieszenie jest po amerykańsku miękkie, choć tył, gdzie sztywna oś wzorem powozów konnych i Poloneza współpracuje z resorami piórowymi, potrafi czasem podskoczyć. Kierownica chodzi lekko, momentami wręcz za lekko, co w połączeniu z luzem, którego moglibyśmy spodziewać się raczej w Trabancie, sprawia, że precyzja prowadzenia pozostaje raczej abstrakcyjnym zagadnieniem. Za to manewrowanie Yukonem to bajka – wyśmienita widoczność w parze z szokującą niemal zwrotnością sprawiają, że nawet parkowanie pod Oszą w godzinach handlowego szczytu nie byłoby stresujące.
Oczywiście pod warunkiem, że zmieścilibyśmy się między liniami.

Tak naprawdę wydaje się, że naturalnym środowiskiem Yukona są przedmieścia. W trasę nadaje się średnio ze względu na właściwości jezdne, aerodynamikę bazyliki na Kawęczyńskiej oraz wir tworzący się w baku przy każdym wciśnięciu akceleratora, zaś do centrum miasta lepiej się nim nie pchać ze względu na rozmiary (choć nie kryję, że kusi). Również teren, mimo ramowej konstrukcji i dużego prześwitu, nie byłby dla niego najlepszym miejscem – przynajmniej dla tego konkretnego egzemplarza, w którym napędzana jest tylko tylna oś. Natomiast mała miejscowość lub podmiejskie osiedle domków jednorodzinnych naprawdę pozwalają zabłysnąć gargantuicznemu SUV-owi. Bagażnik spokojnie wystarczy na zakupy pozwalające przetrwać apokalipsę koronawirusa, sylwetka budzi respekt pod prywatnym przedszkolem zaś prześwit i skok zawieszenia sprawiają, że fakt, iż deweloper zapomniał o przydatności jakiejkolwiek infrastruktury z drogą na czele, przestaje być większym zmartwieniem. Choć tak naprawdę jadąc tym sprzętem przestajesz się martwić czymkolwiek – łącznie z tym, że plastik na desce rozdzielczej sprawia wrażenie odpadków ze sklepu „wszystko po 12 groszy” zaś samo odpalenie silnika osusza kolejne złoże zupy z dinozaurów. A ten egzemplarz nie ma gazioru.
Zady i walety, czyli propsy i klopsy
+ komfort jazdy
+ obszerne wnętrze (choć nie tak obszerne, jak sugerowałyby rozmiary)
+ gigantyczny bagażnik
+ zaskakująca zwrotność
+ fajność i klimat made in USA
– badziewne tworzywa we wnętrzu
– zużycie paliwa
– przeciętne osiągi
– precyzja prowadzenia
GMC Yukon: czy go chcę?
Trudno powiedzieć. Z jednej strony rewelacyjna zdatność do transportu sprzętu basowego, relaksujący charakter i ogólna fajność, z drugiej zaś – podróż autostradą (która jednakowoż czasem mi się zdarza) stanowiłaby ciągłą walkę o utrzymanie się na pasie a każda dłuższa wyprawa wymagałaby zaciągnięcia kredytu pod hipotekę na paliwo. Jednak w tym samochodzie jest coś, co sprawia, że po prostu dobrze się w nim czuję. Jest jak wielki, spokojny pies, który dzięki swym rozmiarom nie musi udowadniać czegokolwiek ujadaniem i rzucaniem się do gardła. Dlatego tak – mógłbym mieć takiego Yukona. Lecz raczej nie jako daily.
I na pewno założyłbym mu gazior.
A temczasem zapraszam na film.
„Dostarczanie orgazmów przez trąbkę Eustachiusza” dostarczyło mi wiele radości.
Trąbki tak miewają.
Dwuskrzydłowe drzwi to jest to.
Przyjemny, przejechałbym się, ale nie chciałbym mieć na co dzień – zbyt nowoczesny 😀 Miałem za to kiedyś okazję jechać Suburbanem z 1986 z dieslem 6.2 i choć mało kojarzę materiały, z jakich była zrobiona deska, to w pamięć zapadły mi miękkie, materiałowe fotele i – podobnie jak w wyżej zaprezentowanym – niesamowita przestrzeń. Siedząc we trzech z tyłu nie stykaliśmy się nawet łokciami.
Fajnie, że wróciłeś do testów pisanych! Choć przyznam, że filmy również bardzo lubię – ich jakość pod kątem dźwięku, montażu i zawartości jest coraz lepsza 😀
Zady i walety.
Czyli propsy i klopsy.
Ale jaki bas nim wozić?
Jak to jaki? Amerykański!
Tekst o bębniarzu zjadającym wnętrze na podobieństwo wafla ryżowego był niezły. Wóz ciekawy, ale nie dla mnie, bo ja lubię jak w środku jest miękko, a nie chamski plastik o jakości Syreny.
PS.: dobrze, że znowu piszesz, możesz mnie dodać do tych 17 osób, o których wspominałeś. Masz już 18, ładna, okrągła liczba.
Ładny egzemplarz znalazłeś do opisu i fotografowania. Do szczęścia brakuje tylko długiej wersji XL z napędem na cztery koła w topowej odmianie Denali. Rozumiem że podróż autostradą i ciągła walka o utrzymanie się na pasie to bardzo subiektywne odczucie, bo sam nigdy takowego nie miałem w swoim egzemplarzu. Jest przewygodnie, spokojnie i relaksująco czyli wóz dostarcza tego co według mnie powinno być priorytetem dla kierowcy i właściciela. Cieszę się że sam się o tym przekonałeś, a plastiki wnętrza nie są takie dramatyczne jak je malujesz.
Nie tyle znalazłem, co kolega ma i sam zaproponował, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny.
A co do plastików – porównując z volvowskimi są naprawdę straszne, choć w kolejnym amcarze (który pojawi się tu za kilka dni) były jeszcze gorsze. Choć może nie same tworzywa, co ich montaż. Inna rzecz, że jadąc takim sprzętem ma się na to całkowicie wywalone. I jest to przemiłe uczucie.