Jak do tej pory skupiałem się na tematyce związanej z drugim członem słowa „Bassdriver”. Ostatnio jednak, jako, że przewodnim motywem ostatnich tygodni jest #zostańwdomu, ciężko jest przetestować jakieś jeździdło czy wyskoczyć na polowanie. To zaś sprawia, że warto dla odmiany poświęcić trochę czasu pierwszemu członowi nazwy. Temu na „b”.
Są na świecie różne basy. Są Alembiki, Fodery i Wale za 20+ tysięcy. Są Fendery i Music Many za 8-10 kafli. Są rozmaite produkcje za 4-5 koła (w tym rewelacyjne polsko-japońskie Buzzy). Są też przyzwoite azjatyckie wiosła dla początkujących muzyków zawierające się zazwyczaj w przedziale od tysiąca do półtora – i to jest zazwyczaj dolna granica przyzwoitości, przynajmniej w przypadku nowych instrumentów. Od lat można również kupić różnego rodzaju wynalazki za kilka stów, jednak zazwyczaj ich jakość wahała się między parszywą a żenującą.
I tu wjechał Harley Benton, cały na… no, na drewniano.
Głównym zadaniem marki, wypromowanej przez Thomanna, czyli niemieckiego giganta w branży handlu sprzętem muzycznym, jest zaoferowanie całkowicie zdatnych do grania instrumentów w zasadniczo groszowych cenach. Patrząc na popularność sprzętów zaopatrzonych logo HB, zadanie to jak na razie jest całkiem nieźle wypełniane. Sam już kiedyś skusiłem się na jednego z Harleyów – był to akustyczny fretless, którego udało mi się wyrwać za ok. 4 stów. Okazał się zupełnie sympatycznym, nieźle brzmiącym instrumentem, cierpiącym jednak na pewne niedoróbki jakościowe, zresztą niezbyt zaskakujące w tej kategorii cenowej. Jednak od pewnego czasu chodził za mną inny bas tej marki – konkretnie zaś wzorowany na najwcześniejszych Preclach PB-50. Próbki na YouTubie oraz opinie na forach zachęcały do wyasygnowania kwoty. I w końcu, przeraźliwie znudzony siedzeniem w domu i zachęcony przez mą cudowną Obywatelkę Pilotkę, stwierdziłem, że warto zaryzykować.
PB-50, który przybył w wielkim pudle z logo Thomanna, już na dzień dobry zaskoczył mnie w miarę przyzwoitym setupem (wystarczyły drobne korekty by ustawić go pod siebie) oraz… równymi, zaokrąglonymi na brzegach progami. W internecie krąży wiele opinii mówiących, że jest to pięta achillesowa gitar z logo HB. Zresztą trudno się dziwić – instrumenty za kilka stów raczej nie zachwycają dopracowaniem detali. Tu jednak nie miałem się absolutnie czego przyczepić.
Powodów do narzekań nie znalazłem też jeśli chodzi o jakość montażu. Gryf jest dobrze spasowany z korpusem, wszystko okazuje się solidnie skręcone – coś, co w basie za 500 zeta mogłoby wydawać się marzeniem ściętej głowy. Do tego deska nie jest z płyty paździerzowej, sklejki czy innego śmieciowego agathisu, tylko z całkiem uczciwej (choć niedrogiej) lipy zaś gryf i podstrunnica to normalny klon. Oczywiście widać, że nie jest on pierwszego gatunku – drewno z czymś, co wygląda nieco jak ślady po sękach nie trafiłoby raczej do droższych instrumentów – jednak póki zachowuje stabilność, nie będę się czepiał. Do tego wszystkiego basy HB wyposażane są fabrycznie w przyzwoitej jakości struny D’Addario, co tym bardziej zdumiewa w przypadku wiesła za taki pieniądz.
Wiadomo jednak, że producent musiał na czymś zaoszczędzić. W tym przypadku ewidentnie jest to osprzęt. Klucze chodzą ciężko i niezbyt płynnie i jeśli miałbym typować, co może poddać się pierwsze, byłyby to właśnie one. Do tego siodełko zostało topornie wycięte z najpodlejszej jakości plastiku. Oczywiście nie spodziewałbym się czegokolwiek innego w basiwie z najniższej półki cenowej, jednak tzw. kronikarski obowiązek nakazuje odnotować ten fakt.
Konstrukcja PB-50 jest stuprocentowo tradycyjna: gryf z 20-progową podstrunnicą przykręcony jest za pomocą czterech śrub do klasycznie ukształtowanego korpusu. Do tego mamy pasywną przystawkę Roswell wzorowaną na Preclach z lat 50-tych, pasywne potencjometry głośności i tonu, prosty mostek w formie wygiętej blaszki… i tyle. Wystarczy. Ale też po co więcej w basie tej klasy, szczególnie tak oldskulowym, jak ten?
Nieco mniej przekonujące jest wykończenie. Trzytonowy sunburst nie za bardzo pasuje do fiftiesowego Precla – tu zdecydowanie lepszym wyborem byłby dwutonowy (jak w słynnym basie Stinga) czy np. pastelowa mięta. Do tego biała płytka zamiast czarnej i mielibyśmy niesamowicie smakowity wizualnie sprzęt. Również wykończenie gryfu nie zachwyca – przede wszystkim tym, że… wydaje się, jakby żadnego nie było. Jednak należy tu raz jeszcze przypomnieć: BAS ZA PIŃCET. Jakieś jeszcze pytania?
Manualnie PB-50 okazuje się zupełnie przyzwoity. Korpus, w przeciwieństwie do oryginału sprzed prawie 7 dekad, ma ergonomiczne wycięcia, a gryf, choć dość gruby, okazuje się całkiem wygodny. Podczas gry na siedząco bas ma delikatne tendencje do lecenia na główkę ale bez dramatu. Niezbyt wygodnie ukształtowana jest przystawka – trudno oprzeć o nią kciuk przy grze palcami – ale to typowa przypadłość tego typu przetworników. Poza tym bez problemu da się ten instrument ustawić po swojemu, co jeszcze bardziej zachęca do wzięcia go w łapy, podpięcia i wydania paru dźwięków.
A te… no powiem szczerze, że tu czekało mnie największe zaskoczenie. Ale nie od razu.
Z założonymi fabrycznie roundami D’Addario bas ma bardzo klasyczne, nieco nosowe brzmienie z mocnym niskim środkiem pasma, najlepiej sprawdzające się przy grze palcami i kostką. Bardziej nowoczesne techniki, jak slap czy tapping, brzmią tu mniej przekonująco, ale – szczególnie po lekkim dopaleniu chorusem lub reverbem – da się, i to bez bólu. Jednak gdzieś z tyłu głowy dało się słyszeć głos, że można by było lepiej. Wystarczyłoby zmienić struny.
Otóż w momencie, gdy pierwszy Fender Precision ujrzał światło dzienne, nie było jeszcze roundów, czyli strun z okrągłą owijką. Przez następne kilkanaście lat, do momentu, aż John Entwistle z The Who pogadał z angielskimi specami od strun z firmy Rotosound, wszyscy grali jedynie na płaskich, gładziutkich jak pupa stalowego niemowlaka strunach typu flatwound (błędnie zwanych u nas szlifami). I wiele razy spotkałem się z opinią, że właśnie na takich strunach tego typu basy odzywają się najlepiej. Mi zaś akurat udało się znaleźć na OLX-ie tanie flaty.
I była to świetna decyzja.
Po założeniu flatów PB-50 od razu nabrał charakteru. Dolne pasmo zaokrągliło się lekko zaś środek stał się bardziej zwarty. Górka, o której utratę nieco się obawiałem, nie zniknęła – przesunęła się jedynie nieco w dół pasma, lepiej sklejając się z pozostałymi składowymi. Tym bardziej wyszło na jaw, że nie ma co na tym basie grać kciukiem – chyba, że szarpiąc nim struny bliżej mostka, jednocześnie tłumiąc struny brzegiem dłoni. Jednak absolutnie najlepszy soundomierz wydobyłem z tego sprzętu kostką, również lekko tłumiąc struny. Przecudownie oldskulowe brzmienie, które można uzyskać w ten sposób, ma masę charakteru i doskonale sprawdza się nie tylko w kopalnych gatunkach muzycznych, ale również w towarzystwie agresywnie brzmiącej elektroniki.
Zady i walety czyli propsy i klopsy:
Harley Benton PB-50 to dość zaskakujący instrument. Bas #zapińcet teoretycznie powinien być przygnębiającym paździerzem, jednak ten okazał się fajnym, charakternym sprzętem, które oczywiste w tej klasie cenowej niedostatki jakościowe rekompensuje z nawiązką solidnym montażem, grywalnością i zadziwiająco dobrym brzmieniem. Sporą zasługę może w tym mieć prostota tego basu – skoro instrument ma być tani, trzeba ograniczyć liczbę komponentów do minimum, tak, by to, co już zostanie użyte, mogło być akceptowalnej jakości. Tu zaś ta jakość, poza elementami wymienialnymi, jak siodełko czy klucze, jest więcej, niż akceptowalna, zaś brzmienie sprawia, że PB-50 jest czymś więcej, niż suma jego części. To po prostu uczciwy, fajny, oldskulowy bas. I pamiętajcie – najlepiej brzmi na flatach!
Plusy:
* brzmienie (szczególnie za strunami typu flatwound)
* solidny montaż
* łatwość setupu
* rewelacyjna relacja ceny do jakości
Minusy:
* kiepskiej jakości siodełko i klucze
* słabe wykończenie gryfu
* mała uniwersalność brzmienia (nie jest to bas do slapu – ale też nie po to się go kupuje)
A jak ten bas brzmi? Posłuchajcie tutaj (jeżeli nie chcecie słuchać mojej gadaniny, granie na roundach zaczyna się od k. 4:45 a na flatach – od k. 10:20). Tylko potem nie miejcie do mnie pretensji, że po obejrzeniu testu pobiegliście wywalić 5 stów na tani bas, z którego będziecie się zresztą cieszyć jak dziecko.
I jeszcze jedno: odpaliłem drugi kanał na YT. Będę na nim skupiał się jedynie na coverach basowych mniej lub bardziej znanych numerów (spodziewajcie się dużo ejtisów). Pierwszy już jest – co prawda nie zagrany na Harleju Betonie, ale i ten na pewno w końcu się tam pojawi.
Tymczasem uważajcie na siebie. I zostańcie w domu. Choć wiem, że czasem ciężko.
O! Kumpel zaryzykował i kupił kilka miesięcy temu BS-20BK na swoje pierwsze wiosło (niebasidło). Udało mu się wyrwać nówkę za 270zł (podobno normalnie kosztuje w okolicach #420) i muszę przyznać, że w tych pieniądzach ciężko dorwać cokolwiek używanego, co nie brzmiałoby jak gra na suszarce do prania, nie mówiąc już o nówkach. Jak na jego pierwszą gitarę jest całkiem znośnie i co najważniejsze nie trzeba przesadnie walczyć ze sprzętem (ale gdyby miał zapłacić pełną cenę, to raczej bym mu odradził na rzecz jakiejś używki lub niskiego Corta). Widzę, że w gitarach i basiwach HB popełnia te same błędy – bo gryf jest wykończony tym samym, paskudnym olejem jak w basie z filmu, a klucze w ów elektryku mają jakiś dziwny luz (co ciekawe trzymają normalnie strój). Sama gitara brzmi jak dla mnie odrobinę płasko, ale… na tym rzeczywiście da się grać!
P.S. Czy wytwórnia Bassdriver Covers nie rozważyłaby czegoś z repertuaru niejakiego Offspringa do kwaran-grania? (takiego dla przykładu „Come out swinging”) 🙂
Z tego, co słyszałem, HB generalnie są dość nierówne – ale nie w skali pojedynczych egzemplarzy, tylko całych modeli. Mają zupełne paździerze, ale mają też zaskakująco fajne modele, takie jak właśnie PB-50, który ponoć jest jedną z ich lepszych propozycji. Jeśli zaś chodzi o osprzęt czy wykończenie – no wiesz, za tę kasę to możesz mieć jeszcze jakiegoś Visiona czy innego Neverplaya (Skywaye jeszcze robią, czy już nikt nie chce tego dotykać?). Porównaj i będziesz wiedział, o czym tu mówimy.
A co do Offspringa – no nie jestem fanem, ale później, gdy skończą mi się własne pomysły… kto wie. Obaczym.
Oraz, co dopiero teraz zauważyłem, W OWYM. ÓW SIĘ ODMIENIA.
Co to za moda, ja nawet nie
Mój pierwszy bas – Harley Benton PB20BK ale z pierwszej serii (główka bez ścięcia, zaokrąglona jak w klasycznych Fenderach). Kupiony za 300zł jakoś w 2006 roku. Wtedy jeszcze nie wiedziałem czego oczekuję po basach, czy w ogóle mnie to zainteresuje, więc po prostu „był”. Z czasem go sprzedałem, po drodze miałem kilka innych basów. I o to nagle wypłynął mój egzemplarz. Z sentymentu go odkupiłem. I powiem szczerze – kopie dupę. Jak na takie basiwo jest zaskakująco dobry, brzmienie faktycznie nie jest uniwersalne, ale z GK 700RB-II w lekkiej rockowej muzie siedzi jak złoto. W między czasie nabyłem jeszcze kilka pierdół sygnowanych marką HB i powiem szczerze – jest to zaskakująco dobry sprzęt jak na tę cenę. Nie mam do czego się przyczepić. Choć faktem jest, że zawsze robiłem „risercz” i odrzucałem te jednoznacznie uważane za złe.
I wiem, że to post z 2020 roku, ale musiałem się podzielić 😀
I bardzo słusznie 🙂