Dzień dobry.
Jest wielkanocny poniedziałek, 13 kwietnia 2020 roku. Zamiast oblewać się wodą z wiader jak szanujące się bydło, ludzie chowają się przed policją i koronawirusem, ja zaś obchodzę 25 rocznicę zakupu swojego pierwszego basu.
Ćwierć wieku.
Właśnie te ćwierć wieku temu – dokładnie 13 kwietnia 1995 roku – pewien licealista wszedł do nieistniejącego już komisu muzycznego na rogu JPII i Al. Solidarności (tego większego, jaśniejszego – były dwa obok siebie) z dwoma banknotami stuzłotowymi w kieszeni. Parę chwil później wyszedł zeń bez banknotów, za to z wymarzonym, wytęsknionym od kilku już lat przyrządem do wydawania niskich dźwięków, czyli gitarą basową.
Licealistą owym byłem ja, zaś pochodzący z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, wyposażony w 4 struny artefakt dumnie nosił na główce napis Musima DeLuxe.
Były to czasy, gdy sprawną (no, względnie) Syrenę można było wyrwać za dwie flaszki, sugestie, że Maluch będzie kiedyś klasykiem, wiązałyby się z ryzykiem utraty kontroli nad pęcherzem u interlokutora, zaś wszystko jeździło na czarnych. WSZYSTKO. Były to też czasy, gdy moim największym marzeniem był Fender Precision, o Alembicu nie słyszałem w ogóle, zaś absolutnym, niedoścignionym ideałem był grający zupełnie niepreclowym soundem Wojtek Pilichowski. Który, nota bene, był sporo młodszy niż ja teraz, a już grał tak, jak ja zapewne nigdy nie będę. Było to zresztą dość ciekawe, biorąc pod uwagę, że pierwszą moją inspiracją i powodem, dla którego zapragnąłem chwycić za bas, był John Deacon, czyli świetny (i kryminalnie wręcz niedoceniony) basista Queen, człowiek, którego gra zawsze różniła się diametralnie od pilichowych akrobacji. Tak czy inaczej – po trzech czy czterech latach marzeń, wzdychania i całkowicie nieudanych prób zaoszczędzenia na instrument stałem się w końcu posiadaczem basu. Czyli człowiekiem na początku drogi do zostania basistą.
Od razu wziąłem się za ćwiczenia. Borze Tucholski, ile ja miałem zapału. Oczywiście dużo więcej, niż do nauki. Mogłem tłuc bez ładu i składu w struny po kilka godzin dziennie – szczególnie zaraz po tym, gdy założyłem po raz pierwszy świeże struny – były to stalowe Presto – i odkryłem tajemnicę jasnego, wyrazistego brzmienia.
Niecałe pół roku później trafiłem do swego pierwszego zespołu. Nosił on dumną nazwę Hegemon a próby miał w podziemiach kościoła na Wrocławskiej. Salka, z tego, co wiem, istnieje do dziś – zmienił się w zasadzie tylko sprzęt. Za „moich” czasów stało tam combo Fender BXR100. Z wbudowanym chorusem. Oczywiście odpaliłem go natychmiast i rozkręciłem na maxa. W grudniu mieliśmy pierwszy koncert – a w zasadzie krótki, dwunumerowy występ na przeglądzie zespołów próbujących w bemowskiej salce. Byliśmy STRASZNI. Ale nie było to ważne. Najważniejsze było występowanie przed publiką. Wreszcie grałem DLA KOGOŚ. Do dziś pamiętam te emocje, tę adrenalinę, tremę pomieszaną z niesamowitą ekscytacją. To była magia.
Latem kolejnego roku miałem już dwa basy. Głównym wiosłem stał się nowiutki, ciemnoniebieski Zak B4, zaś Musima postradała progi. O Alembicach dalej nie słyszałem a mym największym marzeniem stał się Music Man StingRay (czwórka, z „jajkiem” i główką 3+1), koniecznie natural z klonem. Wkrótce później trafiłem do drugiego swego zespołu – tworu o nazwie Dym, który nie zagrał ani jednego koncertu. Specjalnie by z nimi grać kupiłem swój pierwszy wzmacniacz – stuwatowego Soundmana. Dym rozwiał się po kilku miesiącach, z wokalistą zaś stworzyliśmy bezskutecznie poszukujący pozostałych muzyków duet Nediam, którego muzyka obracała się wokół tego, co uwielbiam do dziś, czyli prog-rocka.
Dwa lata wystarczyły, by Zak przestał mi wystarczać. Niedługo potem zmienił właściciela, ja zaś wszedłem w posiadanie mej pierwszej piątki – Corta Action Bass V. Z tym basem w rękach poszedłem na przesłuchanie do zespołu Braintrust. I już zostałem. Została też moja ówczesna dziewczyna, którą wciągnąłem do zespołu po odejściu pierwszego wokalisty.
Braintrust był pierwszym w miarę poważnym zespołem, w którym grałem – i muszę przyznać, że był to kawał ciekawej, niebanalnej muzyki. Zagraliśmy sporo koncertów, nagraliśmy demówkę (z gościnnym udziałem Anji Orthodox w jednym z numerów) – pojawiły się nawet recenzje, i to dość pozytywne. Niestety, po pewnym czasie zespół opuścił gitarzysta, który postanowił pójść w stronę jazzu. Próbowaliśmy jeszcze ratować co się dało, ale… nie dało się. Dlatego kolejnym przystankiem okazał się Humbert Humbert. Zupełnie inny klimat, bardziej „typowo” rockowy, acz potrafiliśmy sprawnie pobujać. Tu też udało się nagrać demo a częstotliwość koncertów była zupełnie przyzwoita. Właśnie w trakcie mojej kadencji w Humbertach Cort stracił progi, zaś jego rolę przejęła Yamaha BBG5S. Niestety – nieporozumienia, tym razem natury personalnej, sprawiły, że najpierw odeszła wokalistka (aktualnie znana ze swojego własnego, autorskiego Back To The Ocean), później zaś sam opuściłem szeregi zespołu.
I trafiłem do Nexx. Składu, który wspominam chyba najlepiej, jeśli chodzi o klimat tworzonej muzyki. Zresztą pierwszy raz grałem z ludźmi, którzy naprawdę coś wcześniej osiągnęli – zespół wszak tworzyli m.in. byli muzycy prog-rockowego Annalist (moi rówieśnicy mogą pamiętać). Dlaczego zagraliśmy tylko dwa koncerty i stworzyliśmy pięcioutworowe demo – nie wiem. Za szybko się rozpadło. A muzyka była dokładnie taka, jaką uwielbiam do dziś – między innymi chyba najpiękniejszy utwór, który nagrałem kiedykolwiek z kimkolwiek oraz cover największego u nas hitu pewnego zespołu, który – przyznaję bez bicia – bardzo lubię. I który to cover doczekał się komentarza basisty tegoż właśnie zespołu, co zauważyłem dopiero po roku.
Po Nexx przez pewien czas grałem z jednym z byłych wokalistów Oddziału Zamkniętego (szkoła muzycznej dyscypliny i, niestety, picia) po czym trafiłem do gotycko-hardrockowego Viridianu, gdzie wokalistką było to samo dziewczę, co w Braintrust (wówczas już od dawna moja była). Wtedy miałem już Mayonesa Be5, wkrótce potem zaś kupiłem bezprogowego Malinka i wymarzonego od lat Ibaneza Roadstera. Z Viridianem nagrałem dwa dema oraz pierwszy w mym życiu klip. Co ciekawe, widać mnie na nim z kupionym kilka lat później od pewnej miłej, dość znanej ex-basistki Nexusem, choć numer był nagrywany jeszcze na Mayonesie. W międzyczasie dołączyłem do szantowo-folkowo-coverowych Wyciągniętych Z Mesy, z którymi grałem przez grubo ponad dekadę – aż do zakończenia ich działalności. Z tym zresztą zespołem zagrałem najwięcej koncertów (choć, szczerze mówiąc, większość stanowiły klasyczne „kotlety”) i, w ogólnym rozrachunku, zarobiłem najwięcej polskich złotych.
Nexus i Malinek zostały ze mną na dłużej i zapoczątkowały kolejny etap mojego grania – używałem ich w świetnym neofolkowym Rirlielu, z nimi właśnie trafiłem do hardrockowego (choć niestroniącego od prog-rocka) Night Ridera i na nich w końcu nagrałem pierwsze płyty: „Days” z Peterem Panem oraz „Into the Night” i „Nostalgię” z Satellite. Bardzo dobre, prog-rockowe płyty. I nie ostatnie – później przyszedł czas Strawberry Fields i „Rivers Gone Dry”, gdzie użyłem Arii, która zastąpiła Ibaneza, następnie Night Rider Symphony, z którymi zresztą graliśmy w Chicago (przygoda życia!), i nagrywana wreszcie na własnym, wymarzonym, wyczekanym Alembicu autorska płyta Night Ridera – „Widzę Czuję Jestem” z klipem „Do końca”. W oczekiwaniu na Alembica przez chwilę przewinęły się jeszcze Kolasiński (rozczarowanie) i pięciostrunowy, meksykański Jazz (całkiem przyzwoity), była druga Yamaha i świetny Fender Geddy Lee Jazz Bass, za ktrórym tęsknię do dziś. Geddy’ego zastąpił bardzo zacny Precel w wykonaniu japońskiego Fernandesa i bezprogowy Ibanez. Na nich właśnie, oprócz Alembica, nagrałem EP-kę zespołu Unicorn, która – niestety – okazała się jedynym jego wydawnictwem.
Skład Unicorna dał podwaliny pod nowy zespół, nazwany po wielu późnowieczornych rozkminach Amaze. Z tym właśnie zespołem po doszlifowaniu bardzo zacnego, obiecującego materiału, weszliśmy do studia, by nagrać swą debiutancką płytę. Do większości numerów użyłem kupionego w międzyczasie Westone’a Thunder I (choć pojawiły się również Ibanez i Alembic). Niestety, płyta, w której nagranie zainwestowaliśmy własną kasę, nigdy nie ujrzała światła dziennego a zespół… zwyczajnie się rozmył. Rozjechał. Tego nie można nazwać nawet rozpadem – chyba, że w sensie powoli ogarniającej wszystko entropii, która sprawiła, że coraz rzadziej się spotykaliśmy na próbach, coraz rzadziej pisaliśmy do siebie, aż w końcu, niezauważalnie, nawet nie pisnąwszy na do widzenia, pacjent zmarł, zagrawszy jedynie dwa koncerty. Na szczęście pozostało kilka nagrań.
W międzyczasie pojawił się Founder Jazz, następnie pięciostrunowy Bąk zastąpił bezprogowego Ibaneza, który pojechał… do Walii (do niejakiego Colina Bassa), a nieco ponad rok po sprzedaży Westone’a przybył do mnie zaskakująco fajny Harley Benton za PIŃCET. Czyli grać wciąż jest na czym. Jest się też do czego podpinać, choć niestety obecny zestaw jest dość skromny. Niestety – większy (a miałem też i takie) zwyczajnie nie jest mi potrzebny. Bo choć mam na czym grać, to… chwilowo nie ma z kim. Coś tam się gdzieś rodzi, coś gdzieś majaczy, ale czy coś z tego wyjdzie, czy wrócę do czynnego grania – nie wiem. Trzymajcie kciuki, bo te sprzęciory nie lubią stać bezczynnie. A i ja chętnie zacząłbym kolejne ćwierćwiecze z przytupem.
Tymczasem zapraszam na film. I zachęcam do obejrzenia go do końca.
Fajna historia, przyjemnie się czytało 🙂 I gratuluję wytrwałości!
Ech, fajnie poczytać takie wspominki… I te fotki z profesjonalnej sali nagraniowej, wygłuszonej wytłaczankami do jajek… 🙂 Dzięki za podróż w czasie!