Wielu z Polaków USA jawi się jako magiczna kraina sokiem ze steków i sosem BBQ płynąca. Wszystko jest tam wielkie, fajne i zwyczajnie inne. Stany w zasadzie rządzą popkulturą, co w naturalny sposób wpływa na kolektywną wyobraźnię ludzi, którzy marzą dniami i nocami o podróży Route 66 wielkim, amerykańskim kabrioletem, ewentualnie gargantuicznym SUV-em. Albo chociaż klasycznym sedanem.
I wtedy, na hasło „klasyczny amerykański sedan”, wjeżdża Ford Taurus drugiej generacji. Cały na turkusowo.

Ford Taurus – co zacz
Pierwsza generacja Forda Taurusa została pokazana miastu i światu jesienią 1985 roku, a prezentacji akompaniował stukot masowo opadających szczęk. Taurus stanowił zupełnie nową jakość w amerykańskiej motoryzacji – przynajmniej pod względem stylistyki. Mechanicznie nie było może rewolucji, ale Amerykanie postanowili pójść trochę bardziej z duchem czasu i powalczyć na poważnie z coraz ostrzej podgryzającymi ich Japończykami. Sześć lat później przyszła pora na głęboki lift, który przez bossów Forda został nazwany nową generacją – i tę właśnie generację reprezentuje Taurus, którym miałem okazję pobujać się nieco po południowych rejonach stolicy.

W amerykańskiej gamie Forda Taurus zajmował drugie miejsce od góry, poniżej prawdziwej klasyki pod postacią nieśmiertelnej Crown Victorii. Został opracowany jako konkurencja przede wszystkim dla Toyoty Camry amerykańskiej wersji Hondy Accord. Sprzedawany był jako typowy, pachnący grzybem sedan oraz wielkie, pękate kombi. W przeciwieństwie do niezwykle świeżo wyglądającej pierwszej generacji, dwójka miała już mocno tatusiowy charakter, co jeszcze lepiej widać we wnętrzu.

Ford Taurus – jak się w nim siedzi
Rzut oka do środka wystarczy, by zalała nas fala stereotypów. Niespotykana w europejskich konstrukcjach szerokość foteli sugeruje, jakiego rozmiaru zad ma się tu zmieścić. I podejrzewam, że zmieściłby się bez trudu – w parze gigantycznymi siedziskami idzie ogrom przestrzeni, pogłębiany brakiem pionowej konsoli środkowej i dźwignią automatycznej skrzyni umieszczonej tam, gdzie zawsze powinna być umieszczana, czyli przy kierownicy. Teoretycznie – tak, jak z tyłu – powinny się tu zmieścić trzy osoby, jednak nie byłby to szczególnie dobry pomysł. Fotele niby stykają się, tworząc coś w rodzaju dwuczęściowej kanapy, jednak tkwienie jednym półdupkiem na siedzeniu kierowcy a drugim na fotelu pasażera może powodować uczucie pewnego, że tak powiem, rozdarcia. Poza tym mimo wszystko nie jest to klasyczny krążownik szos o transatlantyckiej szerokości – trójce pasażerów będzie tu zwyczajnie ciasno.
Przestrzeń na tylnej kanapie jest porównywalna z ilością miejsca w przednim rzędzie – z tą różnicą, że 3 osoby powinny zmieścić się tu bez większych problemów. Przynajmniej tak długo, jak nie będą nie będą osobnikami hodowanymi na supersize’ach. Tak czy inaczej – miejsca na nogi i głowy jest więcej, niż wystarczająco.

Kierowca przed oczami ma typowo amerykańską deskę rozdzielczą. Prawie wszystko jest opisane słownie, wskaźniki są czytelne, za to brak tu choćby obrotomierza. Inna rzecz, że w samochodzie z automatem nie jest on jakoś szczególnie potrzebny. Typowa jest również jakość wykonania – a w zasadzie jej brak. Plastiki będące zapewne odrzutami z poradzieckich wytwórni opakowań zastępczych były składane przez byłych pracowników spółdzielni pracy niewidomych, z których część odeszła z poprzedniej pracy ze względu na zaawansowanego parkinsona, pozostali zaś nieudolnie ukrywali zaawansowany alkoholizm. Wzorców jakościowych można by tu szukać w FSO z czasów schyłkowej komuny – co, biorąc pod uwagę fakt, że Taurus był tłuczony w chicagowskiej fabryce Forda, nie musi być zupełnie niecelnym strzałem.
Uciekając przed jakościowym horrorem panującym we wnętrzu Taurusa można schować się choćby w bagażniku. I nawet w wersji sedan nikomu nie powinno być tam zbyt ciasno.
Ford Taurus – czy można nim wozić bas

Otóż da się. Da się wozić bas (lub kilka), kilku nieboszczyków lub duże zakupy z Wal-Martu. Kufer Taurusa jest głęboki, szeroki i bardzo ustawny. Jasne – sedan z samej niemalże definicji ma dość ograniczoną praktyczność, do tego mamy tu wysoki próg załadunku, jednak bagażnik jest w stanie spełnić większość możliwych potrzeb, a jeśli komuś było mało, istniało również bardzo sympatycznie prezentujące się kombi o przestrzeni bagażowej zdatnej do pełnienia funkcji mieszkalnych. Tak to ja rozumiem.
Zupełnie nieźle rozumiem także ideę dużych, niewysilonych silników i miękkich, komfortowych nastawów zawieszenia.
Ford Taurus – czy da się nim jeździć

Pod maską Taurusa siedzi sobie upchnięta w poprzek 3-litrowa V-szóstka o pięknej nazwie Vulcan. Niestety, wulkanem mocy to ona nie jest – 140 KM z 3 litrów pojemności to, rzekłbym, taki raczej dość umiarkowany wyczyn. Najśmieszniejsze jest to, że większy z oferowanych w Taurusie silników z 3,8 litra pojemności uzyskiwał… taką samą moc. Owszem, moment obrotowy był tu sporo wyższy, jednak logika amerykańskich inżynierów jest dla mnie w tym przypadku nieco zagadkowa. Oczywiście, jeśli 140 KM było mało satysfakcjonujące (co jestem w stanie zrozumieć), w salonach czekała również wersja SHO. Czyli ten wzmocniony.

Nie oszukujmy się – 140 kunia w budzie tej wielkości szczególnego szału nie robi. Taurus całkiem żwawo rusza, ale bardzo szybko traci wigor. W uzyskaniu sensownej dynamiki nie pomaga bardzo leniwa, 4-biegowa skrzynia E-AXOD, słynna zresztą z tego, że wraz z całą serią fordowskich skrzyń z tamtych lat była jeszcze gorszym padłem niż AW5, znane nieszczęsnym posiadaczom Volv z automatami jako Geartronic. Znałem kilku użytkowników Windstarów, które z Taurusem dzieliły cały układ napędowy – we wszystkich wysypała się skrzynia. W jednym z nich dwukrotnie. Z tego też powodu szukając następcy Skanssena odpuściłem bardzo sympatycznie prezentującego się Taurusa III, w którym prędzej czy później musiałbym stanąć oko w oko z katastrofą występującą w tej generacji pod nazwą AX4S/AX4N.
Na szczęście Taurus to nie tylko padaczna skrzynia. 3-litrowy Vulcan ma niezłą opinię w kwestii trwałości, ja zaś dorzucę do tego jeszcze jedną: ten silnik rewelacyjnie brzmi. Generalnie soundomierz widlastej szóstki zazwyczaj charakteryzuje się przyjemną chrapliwością, ale Vulcan to osobna liga. Grzmot, który wydobywa się z wydechu, sugeruje przynajmniej dwukrotnie wyższą moc. Inna rzecz, że te puste soniczne obietnice mogą wynikać z niezbyt szczelnego tłumika tego egzemplarza.
Nerwy zszargane rozczarowującymi osiągami i oczekiwaniem na zgon skrzyni koi układ jezdny. Jest to kolejny typowo amerykański element Taurusa. Zawieszenie jest cudownie miękkie. Wszystko zostało tu podporządkowane sybaryckiej wręcz wygodzie. Inna rzecz, że płaci się za to podczas prób przejechania dowolnego zakrętu z prędkością wyższą od przepełnionego autobusu. O ile szorowanie lusterkami o asfalt jestem w stanie znieść, o tyle podsterowność na granicy odmowy wykonania manewru jest już cokolwiek gorszym zjawiskiem. No cóż – w Stanach panują wielomilowe proste, a Taurus został skonstruowany tak, by jego pasażerowie mogli się na nich odpowiednio zrelaksować.
Zady i walety, czyli propsy i klopsy:
+ wspaniały komfort jazdy
+ przestronność
+ dźwięk silnika
+ bagażnik
– koszmarna jakość wykonania wnętrza
– padaczna skrzynia biegów
– słabe osiągi
– kiepskie właściwości jezdne
Ford Taurus: czy go chcę
Nie kryję – bardzo lubię amerykańskie samochody. Niezwykle odpowiada mi ich relaksujący, wyluzowany charakter. Jednak wśród nich raczej nie wybrałbym Taurusa drugiej generacji. Drażniłaby mnie jakość wykonania, a przede wszystkim nie spałbym po nocach zastanawiając się, czy skrzynia padnie jutro, czy dopiero za tydzień. Co nie zmienia faktu, że Ford Taurus to kawał fajnego, sympatycznego sprzętu. Inna rzecz, że w razie apokalipsy zombie wolałbym jednak Volvo.

A jak chcecie posłuchać, jak ten sprzęt brzmi, obejrzyjcie film.
Złomnik też testował Forda Taurusa, ale białego i na czarnych blachach. Jak dla mnie to jest spoko auto. ?
A tego turkusowego testował Motobieda 🙂
Tak, wiem. Szkoda tylko, że Motobieda tak dużo klnie, ale przynajmniej ma trochę wspólnego ze Złomnikiem. ?
Taurus to rzygi 😛
Jedyny prawilny amerykański wóz to albo full size sedan na ramie, i tylnym napędem, no ewentualnie „kompakty” pokroju Oldsmobile Omega, Dodge Dart, Dodge Aspen czy Cadillac Seville pierwszej generacji też mogę zaakceptować.
Lub ewentualnie pra-SUVy na bazie pickup-pów jak i same pick-upy , a chodzi mi głównie o Forda Bronco i serii F, lub konkurencja w postaci Chevrolet/GMC serii C/K i pochodne, czyli Blazer K5/Jimmy, Suburban a w późniejszym czasie również Tahoe. Ale wszystko koniecznie z V8 !!
No nieeee no, Trans Sport jest zajebisty. I AMC Eagle, o w mordę, ależ bym <3
A taki Grand Cherokee? Ani ramy to nie ma, ani nic 😛
Grand Cherokee też daje radę, ale tylko modele ZJ, WJ i WK, nowsze to rzygi już, takie same mydelniczki jak reszta obecnego rynsztoku automobilowego. Cherokee SJ i XJ także,
A tak w ogóle, z Jeepów cenię najbardziej Grand Wagoneera z meblościanką, jak i wszelkie full size’y kombi z meblościanką.
Najbardziej genialne amerykańskie auta są oczywiście sprzed 1973 roku, a z lat 50 to już coś cudownego. ?
Racja, Dodge Polara i Coronet szczególnie wraz z klonami typu Plymouth Fury czy Satellite.
Chevrolet Malibu z lat 1978-84 też w sumie mógłby być.
Transport też rzygi. AMC Eagle’a cenię za oryginalność, ale nie przepadam za nim szczególnie. A jeszcze Międzynarodowy Żniwiarz Harczerz jest!! Sama nazwa miażdży każdy system.
No ejże, nie ma zdjęcia brązowego taurusa z otwartą maską!
Brązowym to bym ciął jak wściekły, dmuchając mixolem w twarze miejskich aktywistów.