Jednym z ostatnich wpisów na blogu Basista za Kierownicą była bożonarodzeniowa wrzuta z cyklu „Basista się bawi”. Ogłosiłem wtedy, że jest to najprawdopodobniej ostatni wpis z tego cyklu. Zapomniałem jednak o pewnym dość szczególnym dniu, który miał nastać niecałe pół roku później, konkretnie zaś o dniu dziecka.
A ten, jak być może niektórzy zauważyli, nadszedł sobie dziś.
Jak wiadomo, całkiem motywacją do zmajstrowania sobie progenitury jest tęsknota za możliwością bezkarnego kupowania zabawek. Bo to, prawdaż, dla potomstwa, wiadomo. Miałem przez pewien czas nieco podobne podejście do tematu – Młodzież jeszcze w czasach kołyskowych został wyposażony w całkiem sporą kolekcję najrozmaitszych minigratów – rzecz jasna głównie klasyków. Niestety, pewien czas później okazało się, że od wszelakich pojazdów woli dinozaury. Jednak… mam dziecko? Mam. Znaczy, że mogę kupować autka. A że będą stały na półkach w salonie, nie u niego – no przecież wiadomo, to na przyszłość, kiedy je doceni.
I jakoś przez ostatnie miesiące zrobiło się ich troszkę więcej.
Jak wielu z Was wie, poza volviarstwem cierpię również na chroniczną, nieuleczalną chyba formę cytrynozy. Nie wyleczył mnie z niej ZX, z którego technikaliami próbowałem walczyć wiele lat temu, nie wyleczyły perypetie znajomych z Xantią II – wciąż jestem bez pamięci zakochany w podwójnym szewronie i jego stylistycznych oraz technicznych wariactwach z zeszłego wieku, szczególnie zaś z jego drugiej połowy. Numerem jeden pozostaje dla mnie natomiast Bogini, czyli legendarny model DS. A skoro nie stać mnie na prawdziwy egzemplarz, mogę sprawić sobie chociaż wersję mini – nawet jeśli został on wyprodukowany przez znaną z dość budżetowych autek firmę Welly. A skoro jej produkty wyróżniają się kombinacją zupełnie akceptowalnej jakości i przyjemnej estetyki z wyjątkowo niską ceną, to czemu nie sprawić sobie od razu trzech?
Pierwszy – jeszcze w zeszłym roku – pojawił się Chapron. Pisałem o nim zresztą we wspomnianym już wpisie. Tak czy inaczej – DS w wersji cabrio, choć unikatowy i niezwykle ekskluzywny, wydawał mi się zawsze trochę nieharmonijny pod względem proporcji. Absolutnym ideałem zawsze były dla mnie za to późniejsze DS-y – produkowane od 1967 roku modele 21 i 23, wyróżniające się podwójnymi reflektorami pod wspólnymi kloszami, z czego wewnętrzne światła były skrętne. Tak, na przełomie lat 60. i 70. I takiego właśnie DS-a Welly raczyło wypuścić kilka miesięcy temu.
Nie mogłem się powstrzymać. A skoro jest niedrogo, a można od razu w koszcie jednej przesyłki zmieścić się z czymś jeszcze, czemu ograniczać się do jednego?
W ten sposób do szlachetnych Cytryn, poza modelem DS23, dołączył również piękny Traction Avant Decapotable. Tym wspaniałym kurołapom naprawdę trudno było się oprzeć. Nawet jeśli nie otwierają się zbyt szeroko.
Dwa autka i opłata za jedną przesyłkę brzmią nieźle, ale 3 i darmowa wysyłka są jeszcze lepsze. A Welly ma też model 2CV w kilku wersjach. A że mam już dwie? Nie szkodzi – żółtej z deską surfingową jeszcze nie miałem. Poza tym żółty to idealny kolor dla Dwacefałki.
Żółta Cytrynka (czyli w zasadzie tak, jak być powinno), poza zamkniętym dachem i deską sufringową, w niemal 100% odpowiada starszemu, czerwonemu egzemplarzowi, który zresztą kupiłem wkrótce po narodzinach Młodzieża. W triu Dwacefałek najbardziej wyróżnia się jednak szara wersja utylitarna, czyli antyczne AZU – furgonik na bazie 2CV z lat 50.
I tak samo, jak w modelu Traction Avant, mamy tu otwierane kurołapy. Brakuje tylko uchylanych burt z tyłu.
Wiadomo jednak, że Welly w środowisku kolekcjonerskim cieszą się równym poważaniem, co tzw. ambulance chasers wśród prawników. Co innego dość stara i całkiem uznana firma Norev. Niestety, współczesne produkty tej zacnej marki tłuczone są w Chinach, lecz – jak się okazuje – wciąż są przyzwoitej jakości. Przynajmniej w kwestii estetyki i odwzorowania detali – a w „matchboxowo-hatwheelsowej” skali nie jest to łatwe. A w przypadku dwóch przepięknych seventiesowych hydrocytryn, które wpadły w moje brudne łapy, nie było w tej kwestii do czego się przyczepić.
Od lat jestem fanem niesamowitego, kosmicznego CX-a. Jednak uważam, że mniejszy (i o 4 lata starszy) model GS zupełnie niesłusznie pozostaje w jego cieniu. Tym bardziej ucieszyłem się, gdy w ofercie Norev poza CX-em, DS-em i kilkoma innymi bardzo uznanymi modelami pojawił się również nieco zapomniany GS.
Zarówno GS jak i CX mimo swej malutkiej skali prezentują się świetnie. Bardzo dobre odwzorowanie detali, idealnie zachowane proporcje, kolory w pełni zgodne z katalogowymi, do tego zupełnie przyzwoite wrażenie solidności – to wszystko sprawia, że planuję rozszerzenie norevowej kolekcji jeszcze o SM-a, ze dwa DS-y (wszak było kilka wersji), kolejną Dwacefałkę i pewnie coś jeszcze. One naprawdę świetnie wyglądają.
Jednak w kwestii solidności nie do pobicia – przynajmniej w dawniejszych latach – pozostawała inna francuska firma: Majorette.
Z lat dziecinnych pamiętam przyzwoicie wykonane Matchboxy, kruche i tandetne Bburago w skali 1:43 (mniejszych chyba nie robili a większe były z kolei bardzo fajnie wykonane), ale to właśnie resoraki Majorette były najmocniejsze i najtrwalsze. I ta firma miała do zaoferowania mnóstwo ciekawych modeli – zresztą nie tylko francuskich marek. Zdarzały się również choćby szwedzkie.
Poza Citroenami i Volvami od lat mam słabość do szwedzkich dziwolągów znanych pod zarżniętą przez General Malfunctions marką Saab. Nie, nie będę się teraz wdawał w dyskusję na temat roli GM w ubiciu Saaba – być może nie przetrwałby i tak, ale kompletny brak pomysłu na markę, rozmywanie jej charakteru i typowa korporacyjna indolencja mocno przyczyniły się do jego przedwczesnego zgonu. Zanim jednak wyciągnął kopyta, kopnął w kalendarz i dołączył do niewidzialnego chóru stając się ex-Saabem, wypuścił kilka naprawdę świetnych modeli. W tym klasycznego już Krokodyla, czyli pierwszą generację 900. I to właśnie on, w wersji mini, jest moją perłą kolekcji Majorette. Trafił mi się egzemplarz w rewelacyjnym stanie i w bardzo fajnej kombinacji kolorystycznej. Prezentuje się naprawdę przednio.
Co nie zmienia faktu, że pozostałe też są świetne.
XM jest może nieco rozczarowujący przez brak koloru i czarnych obramowań szyb, ale i tak jest wspaniały – otwierana maska pozwala zajrzeć w miniaturowe trzewia (nie, niestety nie ma gruch) a solidna budowa z ciężkim, metalowym podwoziem pozwala przypuszczać, że przetrwa kolejne dziesięciolecia. No i umówmy się – jest XM-em. Już samo to wystarczy. Podobnie mocarną konstrukcję, jak majorettowe Citroen i Saab, ma również Volvo 245 – co prawda jego skala jest nieco inna, niż pozostałych autek (bliżej mu do malutkich norevowych cytryn), ale jego solidność, dopracowanie kształtu i otwierana zadnia kwatera sprawiają, że warto było ją zanabyć. Również warto było zakupić niebieską 760 – niestety, pochodzi ona już z późniejszego, dalekowschodniego okresu działalności Majorette i zamiast trwałego, metalowego podwozia, ma już budżetowy plastik. Jednak i tak jej wierzchnią stronę wypada ocenić przynajmniej nieźle – no i to nadal pełnoprawny, zawieszony na elastycznych drucikach resorak. I już samo to (poza, rzecz jasna, byciem Cegłą) bardzo cieszy mojego wewnętrznego dzieciaka.
A Młodzież? W ostatnich czasach poza dinozaurami zaczął coraz bardziej doceniać HotWheelsy. Jasne, to nie Norev, ale… tak, to zdecydowanie krok w dobrą stronę. Tym bardziej, że bardzo lubi ze mną układać hotwheelsowy tor a jego nowe elementy, które dostał właśnie dziś, bardzo go ucieszyły. I, mówiąc prawdę, sam miałem frajdę kupując je a następnie razem z nim je testując. Wszak w życiu mężczyzny najtrudniejsze jest pierwsze 40 lat dzieciństwa – co oznacza, że teraz powinienem już mieć z górki. Mogę przestać się zamartwiać i zacząć się bawić. Nie tylko 1 czerwca.
* * *
Tymczasem, z okazji dnia dziecka, odpaliłem kolejny kanał – tym razem w języku lęgłydż. Wszak inostrańcy też potrzebują randomowego, umiarkowanie gatunkowego kontentu o basach i gratach. Czyli – w sumie – takich większych zabawkach.
piękne modele