W PRL-owskiej siermiędze lat 80. nie było zbyt wielu ludzi na tyle zamożnych, by mogli pozwolić sobie na zakup nowego samochodu. Jeszcze mniej mogło pozwolić sobie na auto wyprodukowane poza krajami tzw. demokracji ludowej. Jednak, choć procentowo stanowili oni maleńki ułamek społeczeństwa, w liczbach bezwzględnych była to na tyle liczna grupa, by opłacało się stworzyć dla nich warunki do nabycia takiego wozu. Najpierw można było zakupić samochód przez Pewex lub Pol-Mot, po pewnym czasie jednak zaczęły otwierać się autoryzowane salony konkretnych marek. Z początku głównie niemieckich i francuskich, jednak w latach 80. dołączyły do nich przedstawicielstwa producentów z Japonii. Najbardziej zaś znaną japońską marką już wtedy była Toyota – nie tylko ze względu na męża, który w świecie za funtem odkładał funt, podczas, gdy jego małżonka nie wykazywała się szczególną lojalnością. Tenże mąż, po powrocie z zarobkowej emigracji, od 1986 roku mógł udać się do pierwszego w Polsce salonu Toyoty. Zapewne wybrał w nim najpopularniejszą Corollę, jednak byli i tacy, którzy chcieli mieć nieco większy samochód. Jeden z takich klientów rok po otwarciu salonu w warszawskiej Radości wyjechał za jego bramę nowiutką Cariną II z dwulitrowym silnikiem Diesla.
Toyota Carina II – co zacz
Toyota Carina II została zaprezentowana w 1984 roku. Najpierw pojawiła się w salonach w Wielkiej Brytanii, zaś w kontynentalnej Europie można było ją kupić dopiero kilka miesięcy później. Była to pierwsza przednionapędowa generacja Cariny, odpowiadająca sprzedawanej w Japonii Coronie. Zresztą oba modele nosiły to samo fabryczne oznaczenie – T150 – zaś różniły się takimi detalami, jak m.in. tylne światła. Co ciekawe, na japońskim rynku dostępne były w tym samym czasie również Cariny i Corony z napędem na tył.
Carina II była dostępna jako 4-drzwiowy sedan i 5-drzwiowy liftback a pod maską mógł siedzieć jeden z benzyniaków o pojemonościach 1,6, 1,8 i 2,0 albo dwulitrowy wolnossący diesel. Oczywiście wiadomo, który silnik trafiał do większości (jeśli nie do wszystkich) Carin sprzedanych w Polsce w latach, gdy wciąż obowiązywały kartki na benzynę, zaś posiadacze ropniaków nie musieli się przejmować tym tematem. I oczywiście ta ostatnia jednostka napędzała grafitowego sedana, który w 1987 roku wyjechał za bramę najprawdopodobniej właśnie salonu w Radości, po czym udał się do grodu Kraka.
Toyota Carina II – jak się w niej siedzi
Wygodnie. Bardzo wygodnie.
Zarówno z przodu jak i z tyłu miejsca wystarczy praktycznie każdemu. Do tego dochodzą obszerne, miękkie przednie fotele i wygodna kanapa, na której spokojnie zmieszczą się trzy osoby, a jeśli usiądzie tam dwóch pasażerów, mogą bezczelnie uskuteczniać manspreading (no chyba, że to będą kobiety, wtedy torebkopołożing) i nikomu nie będzie ciasno.
Wykończenie wnętrza jest typowo japońskie: materiały są przyzwoitej jakości, trwałe i dobrze zmontowane. Niestety, nie na tyle dobrze, by wytrzymać ponad 3 dekady wibracji wolnossącego diesla, ale… do tego tematu wrócimy później. Tak czy inaczej – jedyne, co tu naprawdę przeszkadza, to bardzo skromne wyposażenie. Szyby opuszcza się korbkami, o klimie nie ma nawet co marzyć, a najgorsze jest to, że z tyłu nie ma pasów. W ogóle. Żadnych. Zapewne dałoby się je założyć – praktycznie wszystkie samochody miały już wtedy przynajmniej punkty mocowania – ale to, że nie było ich w wyposażeniu standardowym, jest przynajmniej dziwne.
Toyota Carina II – czy da się nią wozić bas
Bagażnik Cariny jest taki, jakiego można się spodziewać po sedanie segmentu D z lat 80.: pojemny i przede wszystkim szeroki. Bas w usztywnianym pokrowcu wchodzi tu bez problemu. Jednak do przewozu sprzętu znacznie lepszym wyborem byłby liftback – jego wielka tylna pokrywa jest szersza na dole, dzięki czemu łatwiej jest ładować spore, ciężkie klamoty (np. paczkę 4×10).
Jakie basiwo pasowałoby do bagażnika 33-letniej Toyoty? Oczywiście idealne będą tu sędziwe japońskie sprzęty – choćby mój starszy o kilka lat Founder lub Westone, którego miałem pewien czas temu. Acz ideałem byłaby tu Aria z serii SB.
Toyota Carina II Diesel – jak się nią jeździ
W latach 80. ci, którzy mogli pozwolić sobie na „pewexowski” samochód, w zdecydowanej większości wybierali diesle. Trudno się dziwić – benzyna wciąż była na kartki (od 1986 zasady zostały nieco poluzowane, ale bez kartek benzynę można było zatankować tylko na jednej stacji na powiat województwo), zaś olej napędowy można było tankować bez ograniczeń. Dlatego do Polski trafiały w zasadzie tylko wysokoprężne odmiany nowych aut. Tak było też w przypadku Toyot – nie wiem, czy z salonu w Radości (a wcześniej za pośrednictwem Pol-Motu) zakupiona została jakakolwiek benzynowa Corolla czy Carina. Pod maską grafitowego sedana oczywiście również klekocze ropniak – konkretnie dwulitrowy silnik o symbolu 2C i mocy 70 KM.
O toyotowskim dieslu można powiedzieć wiele dobrego – jest niezwykle trwały i niezawodny, mało pali – ale nie to, że kulturalnie pracuje. Przy uruchamianiu całym nadwoziem targa gwałtowny wstrząs a na obrotach jałowych potworne wibracje silnika bezlitośnie przenikają do wnętrza samochodu. Niestety – ponad 3 dekady tych wibracji odbiły się mocowaniach elementów wnętrza. Podczas odpalania i gaszenia silnika deska rozdzielcza dygocze niczym ja 30 lat temu w dniu wywiadówki.
Na szczęście już po lekkim dodaniu gazu sytuacja poprawia się diametralnie. Wibracje ustają zaś silnik, zamiast wrednie klekotać, basowo burczy. W kabinie nie jest co prawda zbyt cicho, ale dźwięku silnika podczas jazdy z jednostajną prędkością nie umiałbym określić jako nieprzyjemnego.
Najciekawsze jest natomiast to, że ten ledwo 70-konny diesel wystarcza do całkiem sprawnego napędzania sporego przecież sedana. Tajemnica leży tu w zaskakująco niskiej masie Cariny. W podstawowej, benzynowej wersji waży ona niecałą tonę – konkretnie… 942 kilogramy. Tak – samochód segmentu D ważący poniżej tony! Z dość ciężkim dieslem pod maską masa prawdopodobnie jest nieco wyższa, ale podejrzewam, że i tak utrzymuje się poniżej obecnych przedstawicieli segmentu B.
Kolejnym zaskoczeniem jest resorowanie. Komfort jazdy jest tu niemalże szokujący. Zawieszenie bez najmniejszego problemu radzi sobie ze wszelkimi nierównościami, łagodnie je wygładzając. Podczas jazdy po wybojach czuć jedynie bujanie, któremu czasem tylko akompaniują dźwięki dobiegające z umęczonej wibracjami silnika deski rozdzielczej. Oczywiście wiadomo, że nie ma tu co liczyć na sportowe doznania z jazdy, ale… czy po to kupujemy 33-letniego japońskiego sedana z 70-konnym dieslem pod maską?
Zady i walety czyli propsy i klopsy
Toyota Carina II generacji T150 wyposażona w 2-litrowy silnik wysokoprężny była marzeniem znacznej części polskich kierowców w latach 80. Oczywiście, dla zdecydowanej większości z nich pozostawała daleko poza zasięgiem finansowym, jednak ci, którzy mogli pozwolić sobie na spełnienie takiego marzenia, nie byli zawiedzeni. Japońskie wozy dzielnie znosiły jazdę po naszych dość kiepskich podówczas drogach oraz trudności z dostępnością dobrych olejów. Jedyne, co trapiło ich właścicieli (nie tylko zresztą w Polsce) była rdza – dlatego wielu z nich, mając już doświadczenia z równie ochoczo gnijącymi wyrobami polskiego przemysłu motoryzacyjnego, zaraz po odbiorze wymarzonego auta kierowało się do któregoś z licznych wtedy warsztatów zajmujących się zabezpieczaniem antykorozyjnym. Dlatego tak wiele Toyot przetrwało ponad dwie dekady. Niestety – kolejni właściciele, kupując japońskie wozy za coraz mniejsze kwoty, uznawali takie wydatki za nieopłacalne, dlatego, mimo fantastycznej niezawodności mechanicznej, większość tych samochodów zabiła ruda zaraza. Tym bardziej warto zachować przy życiu te, które pozostały – szczególnie takie, które tak, jak szara Carina, wciąż noszą czarne tablice pamiętające pierwszego właściciela. To doskonałe wozy. I tak. Jeździłbym.
Plusy:
+ rewelacyjny komfort jazdy
+ przestronne wnętrze
+ wybitna niezawodność
+ niskie zużycie paliwa
+ spory bagażnik
+ świetna widoczność
Minusy:
– podatność na rdzę
– bardzo biedne wyposażenie standardowe
– koszmarne wibracje silnika na biegu jałowym
– bardzo przeciętna zwrotność
Toyota Carina II 2.0 D – czy ją chcę
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Carina zachwyciła mnie swoją wygodą zaś trwałość i niezawodność jest jedną z rzeczy, za które cenię japońskie samochody, jednak umiarkowana praktyczność sedana mogłaby mi trochę przeszkadzać, zaś liftback był zwyczajnie szpetny. Tak naprawdę nie wiem, czy nie wolałbym… mniejszej Corolli. Podejrzewam, że na tle bezpośrednich konkurentów tak samo zaskakiwałaby komfortem i jakością wykonania oraz miażdżyła ich niezawodnością. Taki 5-drzwiowy liftback bardzo mocno by mnie kusił – i to tak naprawdę nieważne, z którym silnikiem. Ważne za to, by miał pasy z tyłu.
Tylko trzeba by było ponowić zabezpieczenie antykorozyjne.
Tymczasem tradycyjnie już zapraszam na film.
Aleś mnie zaskoczył z tą masą własną, mój BX 1.4 ważył tyle samo, a przecież był nieco mniejszym autem – niby klasa średnia, ale rozmiarowo raczej coś pomiędzy kompaktem a segmentem D, i jeszcze miał mnóstwo elementów nadwozia z plastiku.
Fajna ta Carina II, kanciasta japońszczyzna z lat 80 zawsze mi się podobała. Miałem okazję tylko dłużej obcować z nowszą Cariną E, i chociaż wóz jest nie do zamordowania i wszystko jest w nim #jaktrzeba, to zdecydowanie brakowało mu charakteru – jakiegokolwiek.
Brat ma Carinę E (i pewnie też będzie tu grana). Bardzo fajny sprzęt, a charakter bierze z benzynowej 2-litrówki. Byłem w szoku jakie to jest szybkie.
Powinieneś trafić na Autoblog, jako zachowanie ciągłości po Motobiedzie. Tak nikt już tak fajnie nie opisuje graciąt, wszędzie tylko nowe suvy.
Dzięki 🙂 No niestety – gdy Tymon zaanonsował, że szukają, miałem akurat syna chorego na ospę pod opieką oraz 2 pogrzeby w otoczeniu (z czego na jeden nie udało mi się wyrwać) i zwyczajnie nie wyrobiłem się z tematem. A byłaby to dla mnie praca marzeń.
Poniekąd się zgadzam (jako posiadacz o wiele młodszej Toyoty, bo z 1990 r.). Ale z podatnością na rdzę jest tak, że po prostu prace blacharskie należy wliczyć w koszty eksploatacji. I to nie tylko w Toyotach – rozmawiałem z użytkownikami innych zabytkowych / starych aut i to tak po prostu jest. No chyba, że wóz stoi w klimatyzowanym garażu i nie jeździ przez pół roku. Ale po co wtedy samochód – fotel jest tańszy, też stoi i też można sobie w nim usiąść.
Ale imprezy graciarskie i tak są od wiosny do jesieni. Zimą DAFuq stoi w garażu podziemnym. Na prace blacharskie nie stać mnie i raczej nie sądzę, by z moimi kwalifikacjami zawodowymi kiedykolwiek było – a nie chcę rezygnować z jednej z bardzo niewielu rzeczy, które dają mi jakąkolwiek frajdę.
Manspreading
He, he mój ojciec miał identyczną rocznik 1985, Kolor ten sam wyposażenie również. Jak zrobiłem prawko w 88 to też nią jeździłem. Numery rejestracyjne zaczynały się na KKA więc odebrana z Pewexu nieco wcześniej niż opisywana. Ciekawostką jest fakt, że tamtym okresie cena samochodu wynosiła 6500 USD. 🙂
Piękne wspomnienia z lat młodości.