Ostatnie miesiące istnienia PRL-u wyglądały nieco inaczej niż wcześniejsze lata komuny. O ile wielu Polaków już wcześniej próbowało tzw. „prywatnej inicjatywy”, o tyle dzięki tzw. ustawie Wilczka na przełomie 1988 i 1989 roku powstała masa nowych małych firm. Większość nie przetrwała zbyt długo, ale ci, którym się udało, błyskawicznie pomnożyli swój majątek. A gdy już się trochę pomnoży, czasem miło jest odrobinę powydawać – szczególnie, gdy ów wydatek może służyć jednocześnie jako narzędzie pracy i sposób na to, by sąsiad zanieczyścił bieliznę. Taką zaś rolę w Polsce schyłka lat 80. z powodzeniem mogła pełnić Toyota Camry kombi z turbodoładowanym silnikiem diesla.
Toyota Camry V20 – co zacz
Druga generacja Camry oznaczona kodem V20 weszła do sprzedaży w 1986 roku. W Japonii można było kupić ją pod koniec lata, reszta świata mogła zaś zanabyć nową dużą Toykę późną jesienią. W Europie Camry, stojąca o szczebelek wyżej nad Cariną II, miała zastąpić nieoferowaną już wówczas od roku Cressidę. Trzeba przyznać, że prezentowała się od niej dużo nowocześniej. O ile Cressida swymi kantami przypominała jeszcze poprzednią dekadę, o tyle czysta, przeszklona linia Camry była zdecydowanie na czasie. I choć tradycyjny sedan prezentował się jeszcze dość konserwatywnie (czyli tak, jak życzyli sobie podówczas jego nabywcy), o tyle odważniej stylizowane kombi zerkało już nieśmiało w stronę lat 90.
W tamtych latach japońscy producenci dopiero budowali swoją renomę w Europie. Amerykanie dość szybko przekonali się, że konstrukcje rodem z Japonii są dużo bardziej niezawodne i znacznie tańsze w eksploatacji od krajowej konkurencji, jednak Europejczycy – przynajmniej z krajów z własnym, silnym przemysłem motoryzacyjnym – mieli nieco bardziej patriotyczne gusta. Za to tam, gdzie lokalnych wyrobów było mniej lub wcale (albo były one dyskusyjnej jakości), oferta Japończyków zyskała uznanie niewiele później, niż w Stanach. Auta z kraju kwitnącej wiśni zaczęły dobrze sprzedawać się w Skandynawii (gdzie oferta Szwedów pokrywała w zasadzie jedynie wyższe segmenty rynku), Wielkiej Brytanii (gdzie lokalni nabywcy mieli na tyle dość własnych wyrobów, że dziennikarze motoryzacyjni pisali wprost: „kto kupuje krajowe samochody jest sam sobie winien”) i… w Polsce. Tutaj co prawda ilości sprzedawanych aut były raczej śmieszne w porównaniu z resztą Europy, jednak dalekowzroczni Japończycy wiedzieli, że warto budować i u nas swą pozycję – tym bardziej, że komunizm chylił się właśnie ku upadkowi. I udało się – Polacy, oprócz tradycyjnie wielbionych przez wszelkie wąsate nacje Mercedesów, zaczęli marzyć również o wygodnych, niezawodnych Toyotach. Szczególnie takich, jak Camry.
Toyota Camry V20 – jak się w niej siedzi
Wnętrze drugiej generacji Camry było urządzone… po japońsku. Bez wymyślnej stylistyki, za to z dobrą ergonomią, solidnymi materiałami i świetnym montażem. A i do dizajnu tak naprawdę trudno się przyczepić – nie jest może porywający, ale na ówczesne lata można było nazwać go całkiem nowoczesnym i przede wszystkim zwyczajnie niebrzydkim. Dużo dałaby tu odważniejsza kolorystyka – ta była jednak dostępna tylko na rynkach amerykańskich.
Z przodu siedzi się naprawdę wygodnie. Obszerne fotele przyjemnie podtrzymują nawet pokaźny zad, do tego dość łatwo reguluje się ich ustawienie. Kierownica w bazowej wersji wyposażenia (która była jedyną oficjalnie dostępną w Polsce) nie jest co prawda regulowana, ale nawet bez tego można znaleźć odpowiednią dla siebie pozycję. Trudno przyczepić się ergonomii – praktycznie wszystko jest łatwo dostępne i tam, gdzie można się tego spodziewać. Jasne, można stękać, że Japończycy zbyt długo trzymali się suwakowej regulacji nawiewu, ale i tu nie ma dramatu – przynajmniej jest w pełni intuicyjna, w przeciwieństwie do tego, do czego przyzwyczaiły nas krajowe produkty. A już całkowitym kontrastem w stosunku do samochodopodobnych wyrobów made by FSO i FSM była jakość. Zarówno materiały jak i ich spasowanie mogły być szokujące dla kogoś, kto właśnie wysiadł z Dużego Fiata. Dość powiedzieć, że do dziś, czyli po 31 latach od wyprodukowania tego egzemplarza, praktycznie każdy przełącznik działa tak, jakby samochód zjechał z taśmy miesiąc temu. Do tego wszystko – z dużymi, okrągłymi wskaźnikami na czele jest niemalże wzorowo czytelne.
Z tyłu również siedzi się całkiem wygodnie. Miejsca jest więcej, niż dość – zarówno na nogi, jak i na głowę. Można jednak zauważyć, że wnętrze Camry jest nieco węższe, niż można by było spodziewać się po wozie tej klasy. Rzecz w tym, że… Camry V20 ogólnie jest nieco mniejsza, niż z początku się wydaje. Jej szerokość musiała być dostosowana do lokalnych japońskich przepisów – dopiero w kolejnej generacji Toyota stworzyła dwie osobne linie Camry: węższą (seria V) na wewnętrzny rynek i szerszą (seria XV) dla reszty świata. Mimo tego, póki podróżujemy w czwórkę, miejsca na pewno nie zabraknie.
Zabraknąć mogło za to czegoś innego – konkretnie zaś… pasów bezpieczeństwa. Do Polski za pośrednictwem Pol-Motu trafiały wyłącznie najbardziej podstawowe, zubożone wręcz wersje. To, że nie było tu żadnej elektryki, o klimatyzacji nie było co marzyć, zaś jedynym bajerem było wspomaganie kierownicy, nie stanowiło problemu dla przyzwyczajonego do spartańskich warunków Polaka. Jednak brak pasów na tylnej kanapie zakrawał już na absurd. Na szczęście obecny właściciel upolował zestaw pasów i zamontował je korzystając z fabrycznych mocowań. Pasy co prawda są nie pod kolor, ale tylko takie były dostępne. Nie, nie w Polsce. W ogóle.
Nie brakuje za to przestrzeni w bagażniku. No, prawie nie brakuje.
Toyota Camry V20 kombi – czy da się nią wozić bas
Camry drugiej generacji sprawia wrażenie dużego samochodu. Jak już jednak wspomniałem, wrażenie to okazuje się mylne. V20 przede wszystkim jest dość wąska i odbija się to w szerokości kufra. Bas w usztywnianym pokrowcu wchodzi, ale na styk. Z twardym futerałem mógłby być już problem – acz podejrzewam, że przy innym ustawieniu mógłby wejść. Sam kształt bagażnika jest prawie idealny – za nadkolami rozszerza się gościnnie, zapraszając wszelakie pokaźne instrumentarium. Jedyną wadą są właśnie owe nadkola, dość głęboko wnikające do wnętrza. Ogólnie jednak na pytanie o zdatność do przewozu sprzętu basowego można odpowiedzieć twierdząco.
I bardzo dobrze, gdyż Camry jeździ tak przyjemnie, że konieczność odrzucenia jej kandydatury na basowóz ze względu na kufer byłaby zwyczajnie smutna.
Toyota Camry V20 Turbodiesel – jak się nią jeździ
Jak prawie każdy nieerwupegowski samochód kupiony w PRL-u, Camry ma pod maską silnik diesla. Konkretnie zaś turbodoładowaną jednostkę 2C-T, znaną ze swej pancernej konstrukcji. Najbardziej jednak zaskakuje jej moc – a w zasadzie… jej niedostatek. Wolnossący diesel 2C stosowany w Carinie II osiągał 70 KM (przynajmniej w wersji produkowanej od 1985 roku), zaś tutaj zastosowanie turbosprężarki pozwoliło uzyskać całe grzmiące 12 koni więcej. 82 KM z doładowanego dwulitrowego diesla – doprawdy, szał ciał i uprzęży. Prawdopodobnie jednak bardziej chodziło tu o poprawę charakterystyki i zwiększenie momentu obrotowego. A to niewątpliwie się udało.
Camry z turbodieslem pod maską nie jest może demonem prędkości, ale odpycha się wystarczająco sprawnie, by nie mieć większych problemów z nadążeniem za dzisiejszym wariackim nieco ruchem drogowym. Owszem, momentami trzeba cisnąć ją dość mocno (obserwując przy tym zapalającą się kontrolkę turbo), ale osiągi nie są tu żadnym powodem do wstydu. Nie jest nim również praca skrzyni biegów – ba, w jej przypadku można spokojnie mówić o powodzie do dumy. Praca drążka jest niemalże idealna – biegi wskakują z lekkim oporem, dającym idealne wyczucie wybranego przełożenia. Jasne, do charakteru Camry bardziej pasowałby automat, ale jazda manualem też jest bardzo przyjemna.
Taki jest również komfort jazdy. Zawieszenie Camry resoruje mięciutko, relaksująco kołysząc na nierównościach. Zdecydowanie nie jest to wóz do dynamicznego wrzucania w zakręty. Miłośnicy przestawiania organów wewnętrznych i amatorzy ulicznych wyścigów będą tu zawiedzeni. Wszyscy inni mogą po prostu cieszyć się fantastyczną wygodą starej Toyoty. Poczucia relaksu nie burzy nawet klekot ropniaka, który został tu przyzwoicie wytłumiony.
Manewrowanie Camry nie stanowi może największej przyjemności, jakiej można zaznać w tym aucie, ale dramatu nie ma. Zwrotność jest po prostu przeciętna, za to widoczność można uznać za rewelacyjną. Mocno przeszklone nadwozie sprawia, że wyczucie rozmiarów samochodu jest tu dziecinnie proste, co rekompensuje niezbyt imponującą średnicę zawracania.
Największą wadą Camry są zdecydowanie hamulce. Oczywiście trudno oczekiwać od ponad 30-letniego samochodu, że będzie zatrzymywał się równie sprawnie, co nówki-salonówki, jednak trzeba pamiętać o konieczności utrzymywania większego dystansu od poprzedzających aut. Gorzej, że w wolną przestrzeń przed nami na sto procent ktoś od razu się wciśnie, chwilę potem wyhamowując, by nie przydzwonić w zad poprzedzającego wozu. Dlatego kluczowe jest tu dbanie o stan hamulców i opon.
Zady i walety czyli propsy i klopsy
Już kiedyś miałem okazję przejechać się Camry V20. Był to sedan z kanadyjskiego rynku napędzany dwulitrowym benzyniakiem sprzęgniętym z 4-biegowym automatem. Już wtedy kupił mnie relaksujący komfort jazdy i rewelacyjna jakość, która sprawiała, że choć był to mniej zadbany egzemplarz, nadal wszystko działało w nim jak trzeba. No, prawie.
Kombiak kupił mnie jednak jeszcze bardziej, i to pomimo dużo mniej ciekawej kolorystyki wnętrza. Jego bardziej praktyczny charakter jest dokładnie tym, czego potrzebuję w tzw. codziennowozie. Zarówno sedan jak i kombi bez problemu zdały test bagażnika, jednak to kombiak pozwoli na przewiezienie całego sprzętu bez konieczności kładzenia oparcia. No i po prostu fajniej wygląda.
Dodajmy do tego, że ten egzemplarz od początku jeździ po Polsce, zaś obecny właściciel kupił go od spadkobierców pierwszego. I tak – tenże pierwszy właściciel był późnopeerelowskim prywaciarzem, rzemieślnikiem, który marzenie o własnej nowej Toyocie, „przepięknej aż strach”, spełnił dzięki swej przedsiębiorczości, a wybór wersji nadwoziowej był podyktowany przydatnością w pracy. Inna rzecz, że swą nową Toyotą Camry z Pol-Motu przy ówczesnej ul. Stalingradzkiej wyjechał na kilka dni przed końcem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, zaś gwarancja obowiązywała… na terenie PRL-u.
Plusy:
+ jakość wykonania i niezawodność
+ komfort jazdy
+ pojemny bagażnik
+ skrzynia biegów
+ widoczność
+ stylówa
Minusy:
– podatność na rdzę (której tutaj na szczęście udało się uniknąć)
– hamulce
– zerowe wyposażenie wersji z polskiego rynku
Toyota Camry V20 kombi – czy ją chcę
Gdy szukałem następcy Skanssena (przynajmniej na daily), najbardziej oczywiście chciałem kolejną 940, ale pod uwagę brałem również właśnie Camry – tyle, że kolejną generację XV10. I pojawił się właśnie taki egzemplarz: kombi z 3-litrowym silnikiem V6, automatem, LPG i klimą. Na Piękny ciemnoczerwony metalik. Mój stan po zobaczeniu ogłoszenia można było określić jako ślinotoczne zapalenie mózgu. Niestety – sprzedający życzył sobie za Toyotę dość srogiej kwoty. Inni potencjalni nabywcy byli widać podobnego zdania, gdyż w końcu cena została obniżona do dość rozsądnych 10 000. Gdy zauważyłem, że cena zeszła do okolic mojego budżetu, natychmiast zadzwoniłem do sprzedającego. Niestety, jak się okazało, Camry już zdążyła odjechać. Co prawda jestem bardzo zadowolony z V70, które finalnie kupiłem, jednak… trochę żal. Dlatego odpowiedź na to pytanie brzmi TAK. Owszem, wolałbym XV10 z tymi genialnymi podwójnymi wycieraczkami z tyłu, jednak dobrze zachowana V20 też zrobiłaby robotę. Wolałbym jednak egzemplarz z innego rynku – wyposażony w klimę oraz elektrycznie sterowane szyby (przynajmniej z przodu) i lusterka. Co prawda są to rzeczy, bez których można żyć, ale w codziennowozie, który po prostu musi być wygodny, chcę mieć takie „luksusy” i tyle. O pasach z tyłu nie wspominając.
Ale tak. Camry V20 kombi jest samochodem, którym mógłbym jeździć na co dzień. A co bym nią woził? No cóż – wszystkie swoje basy. Choć zapewne bardzo bym chciał dokupić do niej starą Arię – równie japońską, solidną… i jeszcze piękniejszą.
Tymczasem, rzecz jasna, zapraszam na film.
„Patrz Pan, kontrolka turbiny, a wiesz Pan co to oznacza?…”
Mam dwie uwagi:
Odważniejsza kolorystyka była nie tylko na rynku USA. W Europie dostępne były zarówno granatowe, ciemnobrązowe jak i czerwono-bordowe wnętrza (piaskowe chyba też ale piszę z głowy, której za to nie dam). I to nie tylko w topowej wersji V6.
Rdzy może być mało z wierzchu ale jeżeli auto nie było robione to owszem – ona jest o co się mogę założyć. Sęk w tym, że trzeba bardzo dokładnie obejrzeć kilka elementów. Co gorsza malutkie plamki z zewnątrz odsłaniają nieciekawy widok dopiero po zdjęciu lakieru. Camry nie miała cynkowanych blach, jedynie podłogę. Gdyby była z suchej Hiszpanii to może, może jakimś cudem nic by nie było, ale nawet wtedy wątpię. Niektóre zaś ślady rdzy zobaczyłbyś wyłącznie na podnośniku (głównie metalowy pas pod tylnym zderzakiem od wnętrza, chociaż może biedna wersja miała inne zderzaki, tego nie wiem).
Aha, co do hamowania i osiągów; w tej wersji pewnie tak. V6 hamuje niemal jak współczesne auto i jeździ też zupełnie zwinnie. Tylko, że ona kosztowała ponad 30% ceny 2.0 w swoim czasie (ile kosztowały diesle nie sprawdzałem, w pewexie tylko wysokoprężne sprzedawano bo, wiadomo, kartki, ropa…) Wersje z klimą to wielka rzadkość. I na niezgnitą i z pełną elektryką poniżej 25 tys. raczej nie ma szans. A ogłoszenia tych aut pilnie śledzę od ok 3 lat 😉