Dwa i trzy lata temu Rajd Rembertowski rozpoczynał cykl Mistrzostw Okręgu Warszawskiego Pojazdów Zabytkowych. W zeszłym roku nie było go w ogóle. W tym – powrócił, i to z niezłym przytupem.
Ostatnio narzekałem, że brakuje mi rajdów z normalnym startem, metą i specjalnymi zadaniami w punktach kontrolnych. I wreszcie, po wielu miesiącach oczekiwać, moje życzenia zostały spełnione. No, połowicznie – nie było tradycyjnej mety a pekapy były samoobsługowe, zabrakło też tradycyjnej odprawy. Do tego, ze względu na brak możliwości zorganizowania próby sprawnościowej i kilku innych wymaganych elementów, piąta edycja Rajdu Rembertowskiego nie była rundą MOWPZ. Na szczęście sam start wśród innych gratów oraz jakość samego rajdu wynagrodziły całą resztę.
Tym razem punkt startowy został zlokalizowany w podwarszawskim Sulejówku.
Z powodów pandemicznych zamiast tradycyjnej odprawy i wyjazdu wedle numerów startowych była odprawa papierowa i wyjazd na zasadzie „kto gotów ten rusza”. Biuro rajdu czynne było prawie półtorej godziny, dzięki czemu można było zmniejszyć tłok – zarówno na starcie, jak i później na trasie. Z Obywatelką Pilotką dotarliśmy na miejsce gdy biuro czynne było od około 40 minut, przez co wiele załóg zdążyło już wyruszyć. Na szczęście na parkingu przy sulejowskich gliniankach nadal stało sporo pięknych staroci.
Po zapoznaniu się z materiałami pozostało wyruszyć w trasę.
Rajd miał ciekawy temat przewodni – była nim czarnobylska zona.
Miało odzwierciedlenie w trasie, której pierwsza część prowadziła po Sulejówku. Droga biegła przez zaniedbane PRL-owskie osiedla, niemalże postapokaliptyczne kompleksy garaży i tym podobne sympatyczne miejsca. Po drodze trzeba było rozglądać się za ulicami nazwanymi na cześć radzieckich uczonych, takich, jak Akacjow, Kadrow czy Calineczko. Tematyka pojawiała się również w zadaniach specjalnych, dostępnych w necie po zczytaniu kodu QR i wpisaniu hasła, które stanowiła najczęściej nazwa pobliskich ogródków działkowych.
Niestety pierwsze pytanie zniknęło akurat w dzień rajdu po ok. 20 latach spokojnego tkwienia w jednym miejscu.
Następnie trasa powiodła do Warszawy, konkretnie zaś – oczywiście – do Rembertowa, w przerwie na chwilę zahaczając o Ząbki.
Jednym z ostatnich – i najważniejszych – etapów rajdu była wizyta na Olszynce Grochowskiej, gdzie najpierw należało zeksplorować okolice Teatru Akt (swoją drogą niebanalna lokalizacja na teatr) a następnie udać się do Prypeci. To znaczy na niegdyś owiane złą sławą, dziś już opuszczone osiedle Dudziarska.
Po wizycie na Olszynce itinerer prowadził z powrotem do Rembertowa. Następnym etapem była krótka wizyta w Marysinie i kończący rajd plan po uliczkach Grochowa Wielkiego, błędnie zwanego Gocławkiem.
Meta była w zasadzie symboliczna – z wiadomych powodów nie można było zorganizować tradycyjnego finiszu. Trochę szkoda.
Mimo to V Rajd Rembertowski mogę zdecydowanie uznać za udany. Świetny klimat, pomysłowe zadania i, jak zawsze u Rembertowiaków, rewelacyjna trasa – wszystko to sprawiło, że moja tęsknota za „normalnymi” rajdami została przynajmniej częściowo zaspokojona. Niestety chodzą słuchy, że był to już ostatni Rajd Rembertowski. Pięć edycji to jednak wystarczająco dużo, by wyczerpać potencjał nawet tak ciekawej i graciarsko bogatej dzielnicy. Pozostaje mieć nadzieję, że rembertowska ekipa będzie nadal wspólnie organizować rajdy. A że pod inną nazwą? To już jeno szczegół.
Zacnie. Dlaczego te rajdy robicie tak daleko od centrum podkarpacia?
Rada dla Żukmanów alias Żukowców:
Nie róbcie 50 zł oszczędności, nie malujcie akrylami, w razie W bazę można wycieniować i nie ma śladu.
Wyrazy szacunku dla właścicieli Żuków, Nys i innych Roburów o Baldwinkachniewspomnę !
Pozdrawiam nieodważny posiadacz mercedesa.
Żukow Gieorgij …
Czterysta piątki na moich oczach kwitły i zniknęły.
#cholera