Epopeja pt. „to już nie jest prawdziwe Volvo” zaczęła się jeszcze w poprzednim stuleciu.
Najpierw była seria 300, czyli zrebrandowany DAF z silnikami Renault. Jasne, 360 miało 2-litrowego Redblocka, ale to i tak nie zmieniło tego, jak fani marki postrzegali model produkowany w holenderskim Born. „TO NIE JEST PRAWDZIWE VOLVO” – tak brzmiałyby komentarze na forach, gdyby internet istniał już w latach 70. Potem, pod koniec kolejnej dekady, przyszła pora na serię 400, którą zapoczątkowało zgrabne kombi-coupe 480 (które, nota bene, testowałbym jak wściekły). „VOLVO Z PRZEDNIM NAPĘDEM? PAAANIE, TO NIE VOLVO” – grzmieli fanatycy szwedzkich Cegieł spotykając się tam, gdzie spotykali się ludzie w czasach przedfacebookowych. Model 850, mimo napędu na „niewłaściwą” oś, nie był już tak ostro krytykowany – miał typowo volviaste kształty, był ukierunkowany na wygodę i bezpieczeństwo, w wersji kombi można było w zasadzie zamieszkać a wersja T5R (i jeszcze ostrzejsze samo R) ugłaskała miłośników uturbionych Redblocków. Ale potem stała się rzecz straszna: Volvo weszło w komitywę z Mitsubishi a na opracowanej wspólnie płycie podłogowej posadziło nowy model, który miał być produkowany w Holandii, a na domiar złego nosił zupełnie nowe oznaczenie modelu: S40 w przypadku sedana i V40 dla kombi. Echo krzyku „TO NIE JEST VOLVO” rozbrzmiewa do dziś.
A ile w tym racji?
Volvo S40 – co zacz
Jak już wspomniałem chwilę wcześniej, seria S/V40 była mocno spokrewniona z Mitsubishi. Konkretnie zaś ze słynącym z chyba najbardziej ironicznej nazwy w historii motoryzacji modelem Carisma. Produkowane przez spółkę Nedcar Volvo miało zdecydowanie więcej charyzmy niż siostrzane Mitsubishi – przynajmniej na tyle, że mimo nowej, mocno wyoblonej stylistyki od razu można było rozpoznać markę. Zresztą ta nowa stylistyka nie zrywała całkowicie z tradycją szwedzkiej marki. Oprócz charakterystycznego grilla są tu nawiązania do starszych, szanowanych przez fanów modeli -choćby zaokrąglone „biodra”, które mogą nasuwać skojarzenia z kultowym (tfu, parszywe słowo) Amazonem czy serią 200.
Mechanicznie nowy model zrywał z tradycyjnymi rozwiązaniami typowymi dla Volvo. Przednie koła mogły być napędzane jednym z silników stosunkowo nowej podówczas serii Modular, zapożyczonym od Mitsubishi benzyniakiem 1,8 z bezpośrednim wtryskiem (czyli nie dało się podówczas założyć gazioru, za to w gratisie dostawało się nagar – full profit) lub dieslem 1,9 produkcji Renault. Na szczęście jedna z typowo volvowskich cech pozostała niezmienna: bezpieczeństwo bierne. S40 było jednym z pierwszych modeli, które otrzymały najwyższą podówczas ocenę 4 gwiazdek w stanowiących wtedy nowość testach EuroNCAP. Dziś zapewne zasłużyłoby na -17 gwiazdek i miano trumny na kołach stanowiącej śmiertelne zagrożenie nawet na parkingu – głównie dlatego, że nie piszczy ostrzegawczo co chwila i nie próbuje wyrwać prowadzącemu kierownicy z rąk. No ale cóż, (Opel) signum temporis.
Niestety, do zestawu Cnót Volviarskich obowiązujących od czasów serii 700 nie załapało się zabezpieczenie antykorozyjne. Tak samo, jak wszystkie produkowane w Holandii Volva, również S/V40 gniły ochoczo i skutecznie. Jednak testowany egzemplarz jest tu rodzynem. Od nowości pozostaje w rękach jednej rodziny, przebieg nie osiągnął nawet 100 tysięcy, zaś blacha… no cóż, nie jest może idealna, ale nieporównywalnie lepsza niż w każdej innej „czterdziestce” jaką widziałem w ciągu ostatnich lat.
Równie zadbane okazuje się wnętrze.
Volvo S40 – jak się w nim siedzi
Kabina pasażerska nie poraża… w zasadzie niczym. Z przodu jest po prostu schludnie i wystarczająco wygodnie. Miejsca jest w sam raz, deska rozdzielcza ma spokojny, niewyróżniający się niczym ale też niczym nierażący projekt, całość jest dość solidnie zmontowana z akceptowalnej jakości materiałów. Ot, zwyczajne miejsce kierowcy i przedniego pasażera w zwyczajnym samochodzie. Jedyne, co wyróżnia się in minus, to mocno wyślizgana kierownica, której stan przy tak niskim przebiegu może powodować lekki skurcz mięśni mimicznych. Na szczęście z nawiązką rekompensuje to łatwość dobrania prawidłowej, egronomicznej pozycji. Wszystko jest pod ręką, fotele są wygodne i wystarczająco obszerne – tak, jak być powinno.
Tylna kanapa była wielokrotnie ganiona przez dziennikarzy motoryzacyjnych za ciasnotę. Mówiąc prawdę po przymierzeniu się do niej uznałem tę krytykę za nieco przesadzoną – faktem jest jednak, że nadmiaru miejsca to nie uświadczymy. Moje 178 cm wzrostu było tu usatysfakcjonowane, jednak znani ze swej wysokopienności Skandynawowie rzeczywiście mogliby już tutaj utyskiwać na pewien niedostatek przestrzeni.
Volvo S40 – czy można nim wozić bas
Można.
Pojemność bagażnika tego sedana zawieszonego między segmentem kompaktów a klasą średnią może nie powala, jednak jego szerokość za nadkolami jest wystarczająca, by bez najmniejszych problemów zamieścić tu bas w usztywnianym pokrowcu. Do tego ogromnym plusem są zawiasy, które nie wnikają do wnętrza kufra, nie ograniczają jego pojemności a na dodatek pozwalają pokrywie otworzyć się naprawdę wysoko. Największą wadą jest tu natomiast dość wąski otwór załadunkowy.
Volvo S40 1.6 – czy da się nim jeździć
Granatowy sedan napędzany jest podstawowym benzyniakiem w gamie poliftowej „czterdziestki” – 109-konnym silnikiem z serii Modular oznaczonym symbolem B4164S2. Jego moc nie powala, tak samo, jak i osiągi, które udaje się z niego wycisnąć, jednak wystarczają one do tego, by nie być zawalidrogą. Ot – typowy dziadkowóz do sprawnej lecz spokojnej jazdy. Do charakteru silnika pasuje praca zawieszenia, wyraźnie nastawionego z myślą o komforcie jazdy. Najtańsze Volvo przełomu wieków gładko i kulturalnie pokonuje nierówności, utrzymując przy tym zadowalającą stabilność. Przyjemne wrażenie psuje nieco praca dźwigni zmiany biegów, przypominająca mieszanie chochlą w wiadrze z płynnym, grudkowatym cementem. Precyzja? Sorry, zły adres. Tak naprawdę skrzynia pracuje jak w niektórych starych Francuzach – co w sumie nie powinno dziwić, gdyż… jest produkcji Renault. Na pocieszenie pozostaje całkiem przyzwoita zwrotność i poczucie jazdy naprawdę przyjemnym w obyciu, wygodnym, relaksującym samochodem. Czyli takim, jakie powinno być Volvo.
Zady i walety czyli propsy i klopsy
Volvo S40 z podstawowym benzyniakiem tak naprawdę ma sporo z solidnego, mieszczańskiego, holenderskiego charakteru. To po prostu bardzo cywilizowany, kulturalny i miły w obyciu sprzęt. Jasne, brakuje mu nieco charakteru dawnych Cegieł, ale to samo mogę powiedzieć o moim V70, zresztą wyprodukowanym w tym samym, 2001 roku. Zresztą Cegły były zupełnie osobną kategorią – a S/V40 jeździ po prostu tak, jak powinno jeździć uczciwe Volvo: wygodnie i relaksująco. Ba – zaryzykuję twierdzenie, że jest w nim więcej charakteru Volvo niż w jego następcy. Szkoda tylko, że większość zdążyła już zgnić.
Plusy:
+ komfort jazdy
+ łatwość znalezienia dobrej pozycji za kierownicą
+ przyzwoity bagażnik z dobrze skonstruowanymi zawiasami
+ relaksujący charakter
Minusy:
– podatność na rdzę
– przeciętna ilość miejsca w środku
– niezbyt obszerna kabina
– praca dźwigni zmiany biegów
Co nim wozić:
Bagażnik bezproblemowo przyjmie pełnowymiarowe basiwo. Hagstrom Super Swede będzie jak znalazł. Ale ten oryginalny – a znalezienie go będzie równie trudne, co upolowanie niezgnitej „czterdziestki”.
Volvo S40 – czy je chcę
Chyba wszyscy już wiedzą, że jestem fanem marki Volvo. S40 naprawdę przyjemnie mi się jeździło, a do tego zwyczajnie mi się podoba. Jednak… nie wiem, czy chciałbym taki samochód. Owszem, mógłbym z nim bez bólu żyć – jednak znalezienie niezgnitego egzemplarza graniczyłoby chyba z cudem. Tym bardziej, że jedyna taka znana mi „czterdziestka” – czyli właśnie ta – ma dożywocie w rodzinie, w której jest od samego początku. I w sumie się nie dziwię.
1 thought on “Volvo S40: o Holender, Szwed spokrewniony z Japończykiem!”