Tegoroczny sezon graciarsko-rajdowy w zasadzie już za nami. Jak zawsze niezawodne Stado Baranów postanowiło zamknąć go imprezą, która przyćmiła wszystkie pozostałe.
5 lat temu odbył się X Festiwal Nitów i Korozji, który – jak zapowiedziało Stado – miał być ostatnim rajdem z tego cyklu. W sumie trudno się dziwić – z roku na rok ubywa miejsc, które nadawałyby się na fragment trasy tego typu imprezy. A Nity między innymi pod tym względem zawsze były szczególne. Barany starały się tak obmyślać trasę, by nawet warsawianistycznym eksploratorom gałki wypadały z oczodołów na widok miejsc, o których istnieniu nie mieli pojęcia. Jednak dzięki usilnym działaniom deweloperów takie widoki znikają w ekspresowym tempie, ustępując miejsca szklano-betonowym behemotom służącym do masowej uprawy chowu klatkowego. Dlatego, choć decyzja Stada została przyjęta ze smutkiem, towarzyszyło mu zrozumienie. Legendarne Nity zniknęły z kalendarza stołecznych imprez graciarskich.
Aż do teraz.
Po dwóch latach przychodzącej falami pandemii Barany stwierdziły, że tak być nie będzie i trzeba dać coś ludziom na odtrutkę. I dały.
I tak w ostatnią niedzielę odbył się XI Festiwal Nitów i Korozji.
Miejsca, jak można było się tego spodziewać, rozeszły się błyskawicznie. A było ich 126, co każe podejrzewać, że przynajmniej niektórzy członkowie Stada mają pewien sentyment do najpopularniejszego produktu polskiego przemysłu motoryzacyjnego. Trudno, co robić. Tak czy inaczej – dzięki warowaniu z gotowym zgłoszeniem i wysłaniu go może z pół minuty po starcie zapisów udało mi się uzyskać 11. miejsce startowe. Jedenastka na jedenaste Nity – bardzo zacnie.
Jeszcze zacniej było na starcie.
Gdy przybyłem na miejsce, gdzie czekał już mój pilot (znany szerzej jako Kapitan Manuel), było już bardzo ciasno. Załogi ewidentnie zjeżdżały na start już od wczesnych godzin porannych. Wśród nich zjawiło się między innymi DKW F5 z 1935 roku, znana już „Norka” czyli sprowadzona z Norwegii Warszawa M20 z absolutnie zachwycającą patyną czy Bentley na czarnych blachach. TAK, BENTLEY NA CZARNYCH. „Normalne” miejsca, czyli takie, gdzie nikogo się nie zastawiało, zdążyły już wyjść. A kolejne załogi wciąż przybywały.
W końcu zabrakło miejsca na terenie, skąd załogi miały wyruszać na trasę, więc pozostali uczestnicy jęli ustawiać swe wehikuły wzdłuż ul. Prądzyńskiego.
Kapitan Manuel w międzyczasie zdążył pobrać materiały rajdowe, wśród których znajdowały się m.in. numer startowy i… kostka mydła Palmolive. Najwyraźniej organizatorzy doszli do wniosku, że poziom higieny osobistej prezentowany przez uczestników i – co za tym idzie – ich walory olfaktoryczne są wysoce niesatysfakcjonujące.
Kilka chwil po 10 odbyła się odprawa.
I właśnie wtedy okazało się, że start odbędzie się w drugą stronę, niż myślałem. Tak – oprócz bramy wjazdowej na tyłach placu był wylot prowadzący na błotnistą dróżkę.
Oznaczało to, że w tym koszmarnie zawalonym miejscu ustawiłem się tyłem do linii startu. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak na start podjechać na wstecznym i dopiero wtedy wykręcać w rogu placu.
Pierwsza część trasy wiodła po post-pekapowskich a obecnie dewelopersko-budowlanych rejonach Woli. Jak się okazało, wciąż można znaleźć tam klimatyczne zakątki.
Niestety jedna z Pand biorących udział w rajdzie odmówiła. Szczęście w nieszczęściu – stało się to niedaleko placu, z którego startowały ekipy, w związku z czym… Manuel poratował załogę własną Pandziochą, którą przyjechał na miejsce.
Chyba najtrudniejszy punkt kontrolny zawierał zadanie polegające na rozpoznaniu pojazdów, które pomagały budować PRL.
Nie zabrakło też rebusów.
Kolejny etap prowadził przez Włochy.
Kolejny checkpoint, niezbyt trudny ale wymagający szybkiego myślenia obstawiał redaktor Z. Łomnik.
Był także punkt z pytaniami o graty z seriali. Dyskryminacja osób nieoglądających telewizorni!
W jednym z punktów po drodze z dźwigu zamontowanego na Żuku uczestników pozdrawiał Michaił Gorbaczow.
Świetny odcinek biegł na tyłach lotniska. Ja sam nie wiedziałem, że teraz da się tam wjechać.
Ostatni etap prowadził przez zachodnią część Ursynowa (m.in. na tyłach aresztu śledczego) i Mokotów.
Po 5 godzinach kluczenia i szukania odpowiedzi na pytania z karty załogi wpadały na metę usytuowaną przy ul. Pory. Do tej pory nie wiem, czy tej pory, czy może te pory.
Niestety, miejsca nie starczyło dla wszystkich. Trzeba było stawać na trzeciego a na mecie utworzył się całkiem malowniczy korek.
Niestety, nie udało się nam zdobyć żadnej z tych pięknych nagród. Jednak 16 miejsce na 126 załóg uważam za całkiem przyzwoity wynik.
A same Nity? No cóż… Były po prostu GENIALNE. Zdecydowanie zaliczały się do najlepszych rajdów, w których kiedykolwiek brałem udział – obok dawnych edycji Nitów, II i III Rembertowskiego oraz innej barańskiej imprezy sprzed lat – Matka Siedzi z Tyłu. I mam nadzieję, że za rok będzie można wziąć udział w XII edycji Festiwalu Nitów i Korozji.
A nawet jeśli nie, Stado Baranów pewnie wymyśli coś równie dobrego.
Dafaq na wstecznym na rajdzie to piękne nawiązanie do tradycji:)
Gratulacje udanej imprezy i wysokiego miejsca.