Wspominałem już, że ostatnimi czasy obowiązki mocno utrudniają mi TFUrczość.
Praca, średnio 3 próby w tygodniu, weekendy z Młodzieżem – wszystko to sprawia, że trudno mi przysiąść do pisania czy klejenia filmów.
Na szczęście z odsieczą podążyli dobrzy koledzy.
Nie planowałem wcześniej tego typu posunięć, jednak w obecnej sytuacji wydaje się to najlepszym rozwiązaniem.
Zapraszam niniejszym na pierwszy gościnny wpis, w którym Piotrek i Łukasz opowiedzą nam, co wydarzyło się na Rajdzie Ikarusa 12 lat temu.
***** ***
Brakowało nam kilkunastu kilometrów do Elbląga, gdy z przerażeniem odkryliśmy że nasz Trabant 601 nie chce zapalić. Zwyczajny postój na siku, w czasie podróży z Warszawy do Gdańska, stał się przyczyną ciągu niefortunnych zdarzeń, przez co, zupełnie jak bohaterowie młodzieżowych książek Snicketa, przeżyliśmy dość nietypową motoryzacyjną przygodę. Pierwotny cel naszej wyprawy, Rajd Ikarusa dla zabytkowych samochodów organizowany z okazji zaprzestania eksploatacji tychże autobusów przez gdańskie MPK, był jedynie pretekstem by pracownik lotniska, bibliotekarz i dwaj synowie tego pierwszego mogli zostawić na chwilę swoje nudne, poukładane życie i wreszcie zrobić coś naprawdę nieodpowiedzialnego.
Wszystko zaczęło się wiosną tego samego roku, gdy na warszawskim Zlocie Wartburga spotkaliśmy ekipę z Gdańska. Sam zlot skupił socjalistyczne pojazdy samochodopodobne typu Wartburg, Trabant, Dacia i inne. Co ciekawe plakat na ową imprezę przygotowała uzdolniona plastycznie Ciocia kolegi Piotrka. Poznaliśmy tam gościa o ksywce Larry, którego imienia nie pamiętam, ale zapamiętałem jego wojskową czapkę z demobilu Bundeswehry. Przywiózł on swoim Wartburgiem 1.3 kombi stylizowanym na Bluesmobile (z adekwatnym głośnikiem na dachu) Maćka Kawkę, miłośnika komunikacji miejskiej, organizatora tego przeklętego rajdu dla fanów nieszablonowej motoryzacji. Jego zachęcające zaproszenie – Będę organizował we wrześniu Rajd Ikarusa. Jeśli będziecie mogli to przyjedźcie do nas. – musiało zostać przyjęte.
Tylko co do cholery robiliśmy na polnej drodze łączącej szosę gdańską z gospodarstwem jakiegoś małorolnego? Było już po godz. 15., a przecież cała podróż przebiegała, jak dotychczas, bez zarzutu! W Łomiankach zatankowaliśmy pod sam korek, by z pełnym bakiem i pełni optymizmu ruszyć na wczesny obiad do Gryźlin. Tam w jakimś warsztacie udało się zlutować kabel od CB radia, przez co szumy wydawane przez to diabelstwo zdawały się bardziej zrozumiałe. W podróży Trabant okazał się autem zaskakująco przestronnym, pasażerowie na tylnej kanapie mieli, co dziwne, więcej miejsca na nogi niż ci z przodu.
Zapomnieliśmy jedynie że silniki dwusuwowe nie lubią stałej prędkości obrotowej, stąd częste, pozornie bezsensowne, dodawanie gazu przez syreniarzy zjeżdżających na luzie z górki. Przy stałych obrotach silnik nie był dostatecznie smarowany, przez co zatarł się na postoju, gdy go wyłączyliśmy. Próby uruchomienia na pych kończyły się fiaskiem, po wrzuceniu dwójki i puszczeniu sprzęgła koła traciły bezwładność obrotu i ryły w piaszczystej drodze dwie bruzdy.
Z pomocą ruszył nam miejscowy wąsaty, tęgawy rolnik za swoją wiedzą techniczną, dorastającym, pełnym zapału synem oraz córką dotkniętą upośledzeniem, za to obdarzoną ponadprzeciętnym optymizmem wobec świata. Niestety, konsylium tychże fachowców nie uradziło nic konstruktywnego. Postanowiliśmy zatem poprosić znajomych mieszkających w pobliskim Łęguckim Młynie o holowanie. Planowaliśmy zostawić u nich Trabanta, sami udalibyśmy się do Olsztyna, by złapać pociąg do Warszawy. Oznaczało to rezygnację z rajdu, co było niepocieszające dla Macka, do którego zadzwoniliśmy najpierw. O dziwo, nasz gdański kolega zaoferował pomoc jaką miało być pożyczenie jakiegoś samochodu na czas rajdu. Szczegóły tego karkołomnego pomysłu nie były nam wówczas dokładniej znane, ale przystanęliśmy na jego warunki pełni dziecięcej ufności i ciekawości. W końcu dostanie się do na wybrzeże i udział w rajdzie był dla na sprawą honoru, a ucieczka do Warszawy oznaczała przyznanie się do porażki. Z pociągami sprawa też nie była jasna. Jak wiadomo o godz. 15:10 odjechał ten do Yumy, nie wspominając już o Warszawie. Przepchnęliśmy Trabanta z powrotem na drogę do Gdańska i wypatrywaliśmy, niczym filmowa delegacja czekająca na polonusa Mroza mającego przywieźć dolary na budowę szkoły 1000-lecia, wiśniowego Opla Ascony – zwiastuna maćkowej pomocy.
Ascona była prawdziwym powiewem nowoczesności, chociaż oryginalne radio nie działało. Maciek miał telefon z odtwarzaczem MP3, dlatego słuchaliśmy Summer wine. Wtedy taka funkcja stała się już standardem, do którego przywykli wszyscy używający komórek. Był rok 2009, rewolucja smartfonowa miała dopiero nadejść. Najważniejsze, że potężny oplowski silnik o mocy blisko pół miliona koni pozwolił zaholować Trabanta na stację benzynową. Tam, po rozmowie z ekspedientką o fryzurze w stylu będącej wówczas na czasie Amy Winehouse, pozwolono nam przechować duroplastową padlinę na parkingu zabezpieczonym kamerami. Planowaliśmy zabrać ten samochód w drodze powrotnej, nie mieliśmy tylko pomysłu w jaki sposób. Najważniejsze było dostanie się do Gdańska oraz uwolnienie Maćka od naszego towarzystwa. Miał dość własnych problemów, był on w końcu organizatorem dzisiejszego rajdu, ale samochód jakim chcieliśmy wystartować właśnie wyzionął ducha.
W Gdańsku znaleźliśmy się, gdy było już całkiem ciemno. Wylądowaliśmy na jakimś parkingu, aby zacząć wdrażać plan awaryjny. Tu pojawiły się dwie ważne persony, które pchnęły bezwład naszego losu z nową siłą, koledzy Tomek oraz Kajetan. Tomek, zawzięty kolekcjoner starych samochodów gromadzący swe zakurzone okazy w stodole pod Gdańskiem, był łaskaw w swojej uprzejmości pożyczyć nam jedną ze swych perełek – żółtą Škodę 120 GLS. Nie było to Ferrari wśród Škód, jak u wujka Mundka, jednej z ciekawszych postaci w twórczości Wojciecha Smarzowskiego. Samochód pozwolił na udział w rajdzie i powrót do Warszawy, jednak stan techniczny stał się źródłem kolejnych przygód na szlaku. Po Škodę pojechał Piotr ze starszym synem, też Piotrkiem. Tymczasem ja wraz z Julkiem, czyli synem młodszym, znaleźliśmy się w objęciach Kajetana, a właściwie jego Škody Pickup z zabudowaną skrzynią. Pojechaliśmy tym furgonem po samochód, którym chciał startować w wieczornym rajdzie. Okazało się że był to czterodrzwiowy Cadillac serii 62 z roku 1954.
Coś niesłychanego, w latach 50–tych polskie społeczeństwo cierpiało pod pręgierzem stalinizmu w ciągłym strachu przed więzieniem politycznym, tymczasem Amerykanie mogli spokojnie produkować samochody na każdą kieszeń, zwłaszcza tę najzasobniejszą. Krótka przejażdżka tym olbrzymim wozem okazała się jedną z moich najoryginalniejszych samochodowych przygód. Cadillac był typowym amerykańskim samochodem z chromowanymi zderzakami, spiczastą maską w kształcie dna odwróconej łodzi, niebywale przestronnym wnętrzem oraz potężnym silnikiem wywołującym u ekologów migotanie przedsionków. Mój młodszy kolega zajął miejsce na przedniej kanapie obok kierowcy, tymczasem ja zaległem na wersalce z tyłu. Owszem, pasażerowie na tylnej kanapie w Trabancie też mieli więcej miejsca, niż ci z przodu. Dodatkowo tylne błotniki w obu samochodach również kończyły się pionowo a wygląd przodu, z dużym grillem i okrągłymi światłami, był chyba inspirowany pyskiem morskiego potwora, jaki zdobił dawne żeglarskie mapy.
Na tym jednak podobieństwa raczej się kończą. Cadillac miał być wygodny, Trabant po prostu być. Kiedyś James May powiedział, że Trabant sprawdził się jako symbol wolności. Cadillac nie był jedynie symbolem, on definiował zmaterializowaną w formie samochodu czystą wolność. Ten wóz idealnie nadawał się do poszukiwania amerykańskiego snu. Niezależnie czy było się kandydatem na szeryfa w Aspen, czy dziennikarzem motoryzacyjnym z Pomorza. Byłem pod naprawdę dużym wrażeniem. Wobec niewielkiego zasobu słów i wątłych sił umysłowych nie mogłem należycie wyrazić swojej egzaltacji. Nie chciałem przy tym, z racji swojej profesji i szacunku do kierowcy, uciekać się do wulgaryzmów. Pochwaliłem za to decyzję o zakupie takiego samochodu. W podobnej cenie można było pokusić się o coś mniej nietypowego, importowaną Pobiedę M20 po generalnym remoncie lub Fiata 125p w stanie fabrycznym z przebiegiem 200 km.
Nie rozumiałem tylko czemu właściciel nazywał swojego Cadillaca mastodontem? Pewnie chciał podkreślić ponadprzeciętne, jak na samochód osobowy, rozmiary. Wiedziałem jednak że od mastodontów większe były lepiej znane ogółowi mamuty. Zachowałem jednak tę wiedzę o wymarłych trąbowcach dla siebie. Zastanawiałem się tylko jakim zwierzęciem byłby Trabant? Chomikiem? Tym sposobem, w okolicznościach motoryzacyjnej niezwykłości, dotarliśmy na start rajdu będącego głównym celem naszej wyprawy.
Gdańsk roku 2009 żył 70. rocznicą wybuchu II Wojny Światowej, Akademia Wychowania Fizycznego i Sportu obchodziła 40-sto lecie działalności, a Festiwal Kulinarny Gdańskie Smaki miał swoją trzecią edycję. Wśród tych oraz wielu innych wydarzeń, tak znaczących dla historii światowej polityki, jak i lokalnej kultury, odbył się dość niszowy Rajd Ikarusa. Dzięki marksizmowi węgierskie autobusy marki Ikarus od lat 70-tych straszyły pasażerów egzotycznej Kuby, szarej Europy Środkowej oraz mroźnej Rosji. Ich kanciaste cielska o wąskiej szczelinie z przodu, gdzie miały reflektory, były stałym elementem ulicznego krajobrazu również Gdańska.
Tego pamiętnego roku węgierskie autobusy przestały być używane w codziennej pracy na liniach pasażerskich, stając się obiektem sentymentalnych wspomnień. Choć dla wielu Ikarus 280 w malowaniu typu odwrócona Warszawa od dawna był taką samą ikoną Gdańska co fontanna z Neptunem, średniowieczna Brama Żuraw czy ruiny wartowni na Westerplatte. Rajd na orientację, głównie śladami komunikacji miejskiej, miał upamiętnić te śmierdzące zawalidrogi za którymi wszyscy tęsknimy. Dla niektórych amatorskie rajdy na orientację są ważniejsze niż puchar Ligi Narodów, skoki narciarskie i siatkówka plażowa kobiet razem wzięte. Chociaż nie byliśmy śmietanką kierowców wyścigowych impreza przyciągnęła dużą liczbę niezwykłych postaci chcących pokazać się, chociażby na starcie, w swoich zabytkowych lub przynajmniej historycznych samochodach.
Byli to domorośli mechanicy dla których wymiana żarówki w Dużym Fiacie odziedziczonym po dziadku była szczytem możliwości własnych zdolności manualnych; bananowi szpanerzy w Garbusach oraz hippisowskich VW busach znudzeni wizytami w nowomodnych wegańskich knajpach, o których mogli później pisać na Facebooku, będącym wówczas nowością. Znaleźli się też odrealnieni osobnicy, dla których obcowanie z samochodem wyprodukowany w nieistniejącym już socjalistycznym państwie o akronimie typu NRD, PRL czy ČSSR, było formą eskapizmu, ratunkiem przed współczesnością, metaforą ucieczki do świata własnej młodości oraz ideałów, które z czasem okazały się kłamstwem. Sporo uczestników takich imprez urodziło się w latach 80-tych. Dla nich czas realnego socjalizmu to tylko mgliste wspomnienie z dzieciństwa.
Kim byli ci wszyscy ludzie? Wyglądali jak imitacje bohaterów z Misia albo filmów dokumentalnych na temat nieprzystosowanych społecznie outsiderów. Właściwie ich motywacje były bez znaczenia, ważne że wszyscy czuliśmy estymę do starych wozów. W każdym razie na samym końcu tej plejady barwnych indywiduów byliśmy my, czwórka motoryzacyjnych miernot w pożyczonej kanarkowej Škodzie, nadrabiająca wiedzę techniczną entuzjazmem do starych samochodów.
Z całą pewnością utrzymywanie Zastawy 1100 czy Trabanta w stanie jeżdżącym to tylko hobby, spędzanie czasu przy takim gracie jest wytwarzaniem przestrzeni tylko dla siebie. Nie ma sensu porównywanie takich samochodów do współczesnych Lexusów i nudnych Fordów Focusów. Daleko im również do rasowych zabytków typu Mercedes 170 czy Citroen BL11. To kolejna próba odnalezienia siebie w tych cynicznych i bezideowych czasach. Forma ekspresji hedonistycznego indywidualizmu definiująca kierowców o nieszablonowym podejściu do motoryzacji.
Nie pamiętam kto wygrał ten rajd, może nikt. A może każdy z uczestników na swój sposób zyskał coś, co wzbogaciło jego życie? Ja, jako warszawiak w czwartym pokoleniu, zrozumiałem że oprócz stolicy są jeszcze w Polsce jakieś inne duże miasta o bogatej kulturze, gdzie pielęgnuje się historię techniki. Trasa prowadziła przez miejsca rzadko odwiedzane, jak też ikoniczne i niemal banalne, ale wciąż ważne dla miłośników gdańskiej historii.
Trasę rajdu wyznaczał prosty itinerer, łatwy do odczytania przez amatorów, by każdy mógł poczuć się jak Sobiesław Zasada. Na mecie przygotowano mały poczęstunek dla uczestników. Była to krótka chwila na odpoczynek i zebranie sił przed trudnym powrotem do Warszawy. Po drodze czekał na nas Trabant zostawiony na stacji benzynowej, którą miejscowi rolnicy w swojej gwarze regionalnej nazywali CPN-em. Korzystając z okazji chciałem się napić, wziąłem plastikowy kubeczek i podszedłem do stołu z napojami. Akurat młody chłopak, który był pilotem w Simce wyglądającej jak pięciodrzwiowa Syrena, nalewał sobie jakiś sok, więc go spytałem.
Ty tu jesteś barmanem, na tym dancingu? – Na co młody człowiek zaczął się śmieć. Najwidoczniej nie spodziewał się w mojej prośbie o nalanie soku takiego nawiązania do kawałka W aucie, jaki w tamtym czasie lansowali Sokół i Piotr Fronczewski. Chciałem go nakłonić, żeby jednak mi nalał, skoro trzyma w ręku karton, więc zachęcam go półżartem.
– Przestań się głupio śmieć i polej bracie! – Niestety, gość dostał jeszcze większego ataku śmiechu, którego nie mógł opanować. Wobec tego musiałem nalać sobie sam. Ciekawe, do niektórych osób wystarczy odezwać się w sposób nieszablonowy, aby uzyskać równie nietypową reakcję. Być może chłopak nie spodziewał się że prostą prośbę można obudować takimi słowami i aluzjami.
Nadal było ciemno, gdy opuszczaliśmy Gdańsk. Żegnały nas światła rafinerii. Olbrzymie wieże rektyfikacyjne oświetlone milionami żarówek wyglądały z daleka jak futurystyczne miasto z Ghost in the Shell czy innego Łowcy Androidów. My jednak tkwiliśmy w standardzie lat 70-tych, choć Škoda była całkiem wygodna.
Zaczynało robić się coraz jaśniej, gdy dojechaliśmy do stacji benzynowej, na której zostawiliśmy Trabanta. Zrobiliśmy wtedy małą przerwę na kawę, choć w moim przypadku była to czekolada na gorąco. To nawet czasami dobrze, że stacje zaczynają przypominać kawiarnie, bary i supermarkety. Chociaż asortyment produktów typowo motoryzacyjnych mógłby przy tym nie maleć. Świeżo kupioną linką holowniczą podpięliśmy Trabanta do Škody, aby zaciągnąć go do Łęguckiego Młynu. Tam chcieliśmy zostawić go u znajomych, by wrócić Škodą do Warszawy. Trabant miałby zostać zabrany w terminie późniejszym na lawecie. Tyle teoria. Teraz musiałem usiąść za kierownicą Kartona aby zabrać go z tego parkingu.
To było dziwne uczucie, gdy kierowałem samochodem nie mając wpływu na przyśpieszenie, ewentualnie na jego hamowanie. W skupieniu patrzyłem jak linka się wyprostowuje i robi sztywna jak drut. Lekkie szarpnięcie, zaczynam się toczyć. Prowadzenie holowanego auta okazało się początkowo dość męczące. W ciągłym skupieniu starałem się utrzymywać stałą odległość między zderzakami. Zbyt bliska zapowiadała kolizję, a przypomnę że ani Trabant ani Škoda, nie były moje. Z kolei niepotrzebne naprężanie linki, np. przy nadgorliwym hamowaniu, groziło jej zerwaniem. Problematyczne okazały się również ciasne zakręty, jakie musieliśmy pokonywać dużym łukiem. Na szczęście bladym świtem, poza sezonem urlopowym, drogi na Pomorzu i Warmii był niemal puste. Nie tamowaliśmy ruchu swoją ekstrawagancją i nie dręczyliśmy miejscowych
Szybko zrozumiałem zasadę ruchu pojazdu na holu, więc mogłem się w końcu odprężyć. Uchyliłem nieco okno od strony pasażera żeby posmakować rześkiego chłodu poranka. Dawniej, jako pisklak, bawiłem się w ciąganie zabawkowego autka na sznurku. Nigdy jednak nie przypuszczałem że kiedyś będzie mi dane siedzieć w środku pojazdu o takim właśnie napędzie. Będąc dzieckiem mówiłem jak dziecko, myślałem jak dziecko, rozumowałem jak dziecko. Gdy stałem się dojrzałym człowiekiem, pozbyłem się cech dziecinnych. Prowadząc samochód na holu mogłem, dzięki kreatywności i geniuszowi, wyobrażać sobie że jestem pilotem brytyjskiego szybowca transportowego wiozącego desant w ramach operacji Market Garden. W końcu kierowany przeze mnie Trabant i CG-4 Hadrian miały poszycie wykonane z podobnego materiału.
Po zjechaniu z drogi krajowej nr. 7. znaleźliśmy się w krainie pagórkowatych pół i leśnych zagajników. Byliśmy jedynymi przedstawicielami cywilizacji technicznej podążającymi asfaltową wstęgą przecinającą świat przyrody niczym dowód profanacji na świętości absolutnej. Byliśmy wyjęci z okowów czasu, to co robiliśmy mogło wydarzyć się równie dobrze w czasach PRL-u. W końcu nasze samochody należą do świata który już dawno przeminął.
Spokojnie przejechaliśmy przez Morąg, bez zbytecznego niepokojenia 20. Brygady Zmechanizowanej, jaka stacjonowała w tamtejszej jednostce wojskowej. W pewnym momencie leśna droga zaczęła wyglądać znajomo, jakbym już kiedyś nią jechał. Okazało się że nawigator stracił kurs i przypadkowo wjechaliśmy na Półwysep Kretowiny, znany mi z dawnych wakacyjnych wypadów. Poczułem lekki niepokój, w końcu zgubiliśmy się, a nie miałem łączności z dowództwem w Škodzie. Delikatne uczucie zagrożenia wspierało moją wyobraźnię cierpiącą na nudę; czy nadlatują Messerschmitty? Tylny strzelec gotów? Pozostało czekanie aż dojedziemy na koniec cyplu i zawrócimy. Lądowanie w świecie realnym było twarde. Na szczęście nie trafiliśmy do hunterowskiej krainy nietoperzy. Nie spotkaliśmy latających stworów. W ogóle nikogo nie spotkaliśmy. Puste pola namiotowe poza sezonem letnim wyglądały doprawdy upiornie, jak dziecięce ubranka odłożone na strychu, z których wszyscy wyrośli. Wykonanie nawrotu nie było łatwe. Škoda z przytroczonym Trabantem potrzebowała pętli autobusowej. A przecież żaden PKS, ani tym bardziej Ikarus z Gdańska, tam nie dojeżdżał. Musieliśmy rozłączyć oba samochody i obrócić je na podjeździe do ostatniego koczowiska przyczep kempingowych.
Poranne mgły, które trzymały świat w swoich delikatnych zwojach, ustąpiły pełnemu słońcu świecącemu coraz wyżej. Był już jasny i ciepły dzień, gdy zajechaliśmy do Łęguckiego Młynu. Mieliśmy tam zostawić jedynie Trabanta i ruszyć dalej do Warszawy, jednak dodatkowo uraczono nas jajecznicą (na kurkach i ze szczypiorkiem). Ciepłe jedzenie po wyczerpującej nocy sprawiło, że poczuliśmy nagłą potrzebę odpoczynku. Dwie godziny snu przed dalszą drogą byłyby zbawienne dla naszej kondycji. Tymczasem, w ramach regeneracji, zamiast drzemki wybraliśmy, jakże romantyczny, spacer nad jezioro Łęguty, w którym miejscowi topili dawniej beczki z ogórkami.
Po zmarnowaniu dostatecznie dużo czasu na wmawianie sobie że jesteśmy wypoczęci i odprężeni postanowiliśmy wreszcie załadować się do Škody. Ledwo wyjechaliśmy z podwórka, by znaleźć się na wojewódzkiej 531, a już zaczęły się problemy z bezpiecznikami. Uporanie się z tym preludium do kłopotów technicznych czechosłowackiego wynalazku otworzyło ostatni etap naszej Gdańskiej odysei.
Niedługo potem przestały działać światła mijanie czyli, używając dawnej terminologii tzw. krótkie. Musieliśmy zatem jechać na długich, ale żeby nie oślepiać kierowców jadących z przeciwka zjechaliśmy na stację benzynową by dokonać pewnej modyfikacji. Na okrągłych reflektorach nakleiliśmy paski taśmy izolacyjnej w kształt litery „X”, przez co potężny blask żarówek H4 został nieco stłumiony. Samochód zaczynał wyglądać nieco postapokaliptycznie. Zrozumiałem wtedy kasandryczne wizje futurologów, według których gdy upadnie Matrix rozpocznie się Mad Max. Nie myślałem tylko, że zacznie się to za mojego życia, a zamiast niezniszczalnego Interceptora V8 będziemy mieć starą Škodę z silnikiem z tyłu i kapryśną instalacją elektryczną.
Martwiła mnie ta elektryka, nie było nic gorszego i bardziej śmiercionośnego na polskich drogach, niż nasza antyczna Škoda w stanie agonalnym. Groźba następnej awarii wisiała nad nami niczym ostrze gilotyny nad szyją Marii Antoniny. Wiedziałem że za chwilę znowu będą kłopoty, nie miałem tylko pojęcia kiedy. Bezsilni wobec kaprysów auta ruszyliśmy spokojnie dalej.
Byliśmy wybrańcami, wagą sprawiedliwości, kośćmi losu toczącymi się po asfalcie życia ku wiecznej wolności. Zmęczenie stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Blisko 24 godziny bez snu, w ciągłej walce z samochodem przy przerw na porządny posiłek dawało efekt podobny do upojenia alkoholowego. Po co kupować wódkę? Pozbawmy się snu, będzie taniej! Brak odpoczynku sprawia, że czujesz się jak surrealistyczna istota z jakiegoś psychodelicznego obrazu Hieronima Bosha.
Škoda, uboga kuzynka niesamowitego Tatraplanu, wiozła nas dalej przez północne rejony Mazowsza. Siedząc z przodu pozwoliłem sobie na chwilę odprężenia. Wyciągnąłem nogi, krzyżując je w kostkach, łokieć prawej ręki oparłem o drzwi, a na pięści tejże ręki spoczął mój policzek. Mogłem w tej pozycji rozmyślać o rzeczach wielkich, naprawdę doniosłych, które dobrze byłoby dokonać, gdybym tylko zwyciężył własne lenistwo.
Z letargu obudził mnie smród potężnego zwarcia w instalacji elektrycznej. Wnętrze wypełniał dym, wobec czego momentalnie zatrzymaliśmy się na poboczu. Wyskoczyłem z samochodu jak spłoszony kot. Otworzyłem tylne prawe drzwi żeby wyciągnąć Julka, co go obudziło.
Wysiadaj, palimy się!
Co, co… – Dokładnie zapamiętałem jego reakcję, dzięki nagłemu przypływowi adrenaliny.
Nie, naprawdę się palimy. – Nie wiem czemu zaprzeczyłem, skoro w jego zachowaniu nie było oporu. Młody kolega wysiadł całkiem szybko. Stał później obok rowu, lekko przygarbiony z rękoma w kieszeni. Miało to miejsce niedaleko Mławy, a przyczyną całego zajścia okazał się niesprawny regulator napięcia. Akumulator otrzymywał ponad 13 volt, wobec czego był przeładowany. Objawem takiego stanu było intensywne dymienie, w dalszej konsekwencji groził eksplozją.
Dość szybko natknęliśmy się na kobietę, która okazała się żoną elektryka samochodowego. Obecność nasza, a zwłaszcza naszego samochodu, stała się okazją do zarobku, dlatego chętnie wykonała telefon do swojego męża. W końcu była niedziela i jedynie własna małżonka mogła nakłonić fachowca do pracy. Problem został rozwiązany w dość prosty sposób przez owego dżentelmena, gdy wreszcie pojawił się przy Škodzie. Naprawa polegała na odłączeniu alternatora, skoro winowajcą był tylko regulator napięcia. Dalsza drogę odbyliśmy bez ładowania, pobierając prąd bezpośrednio z akumulatora.
Niedługo potem znów znaleźliśmy się na krajowej 7., ostatniej prostej przed Warszawą. To prawdziwy cud, że nie zatrzymała nas policja. Mundurowi pretorianie zbrojni w rozwścieczone prawo o ruchu drogowym nie wykazali swojej gorliwości wobec nas. Był wczesny wieczór, gdy minęliśmy Łomianki i Warszawa znalazła się na wyciągnięcie ręki. Pamiętam, że zauważył to Piotr.
Patrzcie, Warszawa. – Chciał zwrócić naszą uwagę i zaspokoić uczucie wyczekiwania.
Serio, M20 czy 223? – Musiałem sprecyzować.
Warszawa, miasto takie…
Na tym etapie podróży i w naszej kondycji psychicznej, przypominającej Land Rovera Discovery po przejechaniu Camel Trophy, nawet znaki drogowe na ogół bardzo czytelne, wyglądały jak rozpaćkane grafiki Ralpha Steadmana. Na szczęście dojechaliśmy bezpiecznie do domu.
Odrealnione wspomnienia, jak zimny wrześniowy poranek w holowanym Trabancie, gdzieś na pustych warmińskich szosach. Minęło przeszło dziesięć lat od tych kuriozalnych wydarzeń, a obrazy i zapachy nadal przywołuje mój umysł, niczym poszarpane okruchy reminiscencji z poprzedniego życia. Trudno stworzyć dostatecznie bogaty opis w conradowskim stylu, czy porównanie jak u Clarksona, który mógłby należycie oddać tamte surrealistyczne przeżycia i emocje. To wszystko nie powinno się wydarzyć, przecież wolne chwile spędza się inaczej. W dzisiejszych czasach, gdy sieci korporacyjne sięgnęły gwiazd, elektrony i światło płyną przez Wszechświat, postęp komputeryzacji jeszcze nie uśmiercił całkowicie zamiłowania do przestarzałych samochodów, które można naprawić młotkiem i przecinakiem na parkingu pod blokiem. Podoba mi się to.
Dobrze jest się czasem przejechać jakimś starym wozem, który według normalnych ludzi już dawno powinien trafić na złom. Jest to oczywiście ciekawa szoferska przygoda, ale ponadto można natknąć się na innych, podobnych sobie, motoryzacyjnych świrów. Bo tak właściwie, nie zardzewiałe Wartburgi stanowią wartość, ale ich kierowcy. Dlatego chciałbym podziękować wszystkim, którzy pomogli nam w czasie gdańskiej odysei. Przede wszystkim Tomkowi, który pożyczył Škodę; Maćkowi za wprowadzenie nas do środowiska gdańskich miłośników motoryzacji; wąsatemu rolnikowi z otyłością spod Pasłęka za wskazanie drogi do CPN-u; Larremu w niemieckiej czapce za przywiezienie wspomnianego Maćka do Warszawy; oraz kabotyńskiemu diabłu, który przed laty podsunął nam iście szatański pomysł kupienia tak bzdurnych samochodów jak Trabant, ale dzięki temu przeżywaliśmy ciekawe przygody i mogły rozwinąć się naprawdę wartościowe znajomości.
Pierwszy Rajd Ikarusa był udaną imprezą. Uczestnikom spodobała się forma nocnej penetracji trójmiejskich zakamarków, skrywanych pod elegancją woalki dnia codziennego. Później zrodził się Rajd Autosana, czyli rajd dzienny. Maciek zyskał estymę pozwalającą na organizowanie imprez w latach następnych, przez co na swój sposób stał się jednym z tzw. animatorów kultury. W roku 2011 znów podjęliśmy wyzwanie i ruszyliśmy na nocne zdobywanie Gdańska. Tym razem jechaliśmy dobrze przygotowanym żółtym Wartburgiem 353. Zadbaliśmy również o logistykę, mieliśmy między innymi zorganizowany nocleg. Wyprawa odbyła się bezawaryjnie, dlatego mogliśmy skupić się na odkrywaniu trójmiasta. Jednak to jest już osobna historia.
***** ***
I to już cała wspominkowa opowieść Piotrka i Łukasza. Następny gościnny wpis już niedługo a w nim… A zresztą zobaczycie sami.
Dziękuję. Ten wpis przypomniał nie tyle wspomnienia co wręcz odczucia. Cztery lata po Waszej eskapadzie wybraliśmy się do Lizbony. Maluchem. Było i trudno i super. I nie do powtórzenia. Niestety.